Afrykanin, Jean’a-Marie Gustave’a Le Clezio to powrót do czasów dzieciństwa w Afryce. Książka Afrykanin to autobiografia i zarazem baśń, ponieważ przedstawia Nigerię jako krainę, która nie znała wojen, epidemii ani głodu. Autor, Le Clezio był w Afryce razem z ojcem, który odbywał tam praktykę medyczną. Nigeria była wtedy zależna od Imperium Brytyjskiego więc bohater mógł cieszyć się luksusem życia…
„To do Afryki nieustannie wracam, do swojej dziecięcej pamięci. Do źródła moich uczuć i decyzji. Świat się zmienia, to prawda, i ten chłopiec, który tam stoi pośród bezkresu wysokich traw, w gorącym podmuchu niosącym zapachy sawanny i przenikliwe odgłosy lasu, który czuje na wargach wilgoć nieba i chmur – jest ode mnie tak daleko, że żadna opowieść, żadna podróż nie pozwoli mi się z nim połączyć”.
Ta poetycka opowieść, naładowana ogromnym ładunkiem emocji, jest od dawna wyczekiwanym świadectwem, stanowi bowiem najbardziej osobisty tekst, jaki wyszedł spod pióra tegorocznego noblisty. Jest niewątpliwie kluczem do zrozumienia pisarza, jego światopoglądu i literackich wyborów.
Sporo miejsca poświęca Le Clézio niezwykłej postaci swojego ojca – tytułowego „Afrykanina” – który ponad dwadzieścia lat życia poświęcił Afryce. Poznał tam tysiące ludzi, wielu pomógł przyjść na świat, innym towarzyszył w ostatniej drodze. Był jedynym białym człowiekiem i jedynym lekarzem w regionie Cross River, leczył tubylców zajmując się dosłownie wszystkim – od odbierania porodów do przeprowadzania sekcji zwłok. A przy tym namiętnie fotografował, utrwalał swoją leicą miejsca i ludzi, żeby nic nie odeszło w zapomnienie.
„Miał wtedy trzydzieści dwa lata, był człowiekiem zahartowanym przez dwa lata służby medycznej w tropikalnej Ameryce, wiedział, co to choroby i śmierć, ocierał się o nie codziennie, lecząc nagłe przypadki, pozbawiony jakiejkolwiek ochrony. […] Ale w tym regionie wojna toczy się bez przerwy, wojna między ludźmi, wojna z biedą, wojna ze złym traktowaniem i korupcją, odziedziczonymi po czasach kolonialnych, a przede wszystkim wojna z mikrobami”.
Sam Le Clézio dopiero w wieku 64 lat postanowił „odnaleźć” swego dalekiego ojca, spojrzeć mu w twarz i utrwalić jego postać na papierze. Przy okazji odtworzył własną podróż inicjacyjną, rozpoczętą w dzieciństwie, która uczyniła z niego pisarza:
W roku 1948 Francja dźwiga się z powojennej ruiny, liczy poległych, osądza kolaborantów. Jean-Marie ma osiem lat, kiedy razem z bratem i matką odwraca się od starej Europy i porzuciwszy dom w Nicei, wsiada na pokład holenderskiego statku płynącego do Port Harcourt w Nigerii. Czeka na nich ojciec, od wielu lat piastujący tam posadę lekarza (zatrudniony przez brytyjską armię). Podczas wojny ojciec bezskutecznie usiłował przedostać się do okupowanej Francji, aby zabrać żonę i dzieci do siebie. Zatrzymany w pół drogi, musiał wracać do Nigerii. Toteż całą wojnę przeżył w Afryce sam, odcięty od ogarniętej wojną Francji, bez wieści o swojej rodzinie, bez możliwości niesienia bliskim pomocy.
Podróż małego Le Clézia do Afryki zdaje się nie mieć końca. Statek płynie wzdłuż tajemniczych brzegów, przez otwarty bulaj chłopiec wdycha gorący powiew nowego kontynentu wyobrażając sobie, że trafił do tropikalnego raju. W szkolnym kajecie zaczyna pisać dwie pierwsze powieści, w których opisuje Afrykę, chociaż nie postawił jeszcze stopy na lądzie. Na wybrzeżu czeka na niego mężczyzna „zniszczony, przedwcześnie postarzały w równikowym klimacie, nadpobudliwy z powodu teofiliny łagodzącej jego ataki astmy, zgorzkniały wskutek samotności wojennych lat przeżytych w odcięciu od świata”. Ten niepokojący obcy człowiek jest jego ojcem.
Lata okupacji i biedowania w ciasnym nicejskim mieszkaniu sprawiają, że dla ośmioletniego chłopca – mimo ojcowskich wymagań i surowej dyscypliny – Afryka oznacza wolność i niemal nieograniczoną swobodę. Wszystkiego jest tu w nadmiarze: słońca, burz, deszczu, roślinności i owadów. Oszałamiają go gwałtowność pór roku, imponujący bezwstyd ciał, gonitwy na bosaka po sawannie, zuchwałe wyprawy na kopce termitów, bezmiar trawiastej równiny, w otoczeniu tropikalnych lasów, ziszczone marzenia o byciu małym dzikusem. Taka Afryka musiała naznaczyć go na zawsze.
Po przejściu na emeryturę ojciec zabiera rodzinę z powrotem do Francji. Ale nie chce być Europejczykiem, bo zbyt długo identyfikował się z Czarnym Lądem, a ponadto dwadzieścia dwa lata wpoiły mu głęboką nienawiść do kolonializmu pod każdą postacią. Z czasem zapada w jakąś uporczywą niemotę, która towarzyszy mu do śmierci. Zapomina nawet, że był lekarzem, że kiedyś wiódł pełne przygód, heroiczne życie. Głęboko rozczarowany, zmarł w roku, kiedy pojawił się AIDS. Zdążył już zrozumieć, że kolonialne mocarstwa spychają wyeksploatowany przez siebie kontynent w niepamięć.
Po wielu latach sam Le Clézio porzuca Francję, zamieszkując z dala od „cywilizacji” i unosząc z sobą niezapomnianą fascynację tamtym kontynentem:
„A jednak czasami, wędrując na los szczęścia ulicami miasta i mijając wejście do budynku w budowie poczuję chłodny zapach świeżo wylanego cementu – jestem w chacie w Abakaliki, wchodzę do mrocznego prostopadłościanu swojego pokoju i widzę za drzwiami dużą niebieską jaszczurkę, którą nasza kotka zadusiła i przyniosła mi na powitanie. Albo w chwili gdy się tego najmniej spodziewam, owiewa mnie zapach wilgotnej ziemi naszego ogrodu w Ogoja, kiedy monsun przetacza się po dachu domu i marszczy powierzchnię strumyków barwy krwi na spękanej ziemi. Słyszę nawet przebijającą się przez warkot samochodów stojących w korku na ulicy łagodną i przejmującą muzykę rzeki Aija”.
Afrykanin, Jean-Marie Gustave Le Clezio – fragment:
Afryka zaczęła się dla mojego ojca, gdy postawił stopę w Akrze na Złotym Wybrzeżu. Charakterystyczny obrazek z kolonii: ubrani na biało europejscy pasażerowie w kaskach tropikalnych zdejmowani z pokładu w koszu i przewożeni na ląd pirogą przez czarnych wioślarzy. W tej Afryce nie można się czuć zbyt wyobcowanym: wąski pas lądu wzdłuż wybrzeża od cypla Senegalu do Zatoki Gwinejskiej znany jest wszystkim przybyszom z metropolii, przyjeżdżającym tu, żeby robić interesy i prędko się wzbogacić. Społeczność, w niecałe pół wieku podzielona na kasty, usankcjonowała zastrzeżone enklawy i zakazy, przywileje, nadużycia i profity. Bankierzy, przedstawiciele handlowi, wojskowi i cywilni administratorzy, sędziowie, policjanci i żandarmi. Wokół nich w wielkich miastach portowych – Lome, Kotonu, Lagos, tak samo jak w Georgetown w Gujanie – powstała strefa czysta i luksusowa, z nieskazitelnymi trawnikami i polami golfowymi, pałacami pełnymi stiuków i cennego drewna w rozległych gajach palmowych, nad brzegami sztucznych jezior, jak dom szefa służby medycznej w Lagos. Następny krąg tworzyli kolonizowani ze swoją skomplikowaną drabiną społeczną, taką jak opisana przez Rudyarda Kiplinga w Indiach, a przez Ridera Haggarda w Afryce Wschodniej. Warstwa służby, elastyczny bufor pośredników, kancelistów, chłopców do wszystkiego, szauszów i szokrów (określeń nie brakuje!) – ubranych na wpół po europejsku, noszących buty i czarne parasole. Zewnętrzny krąg stanowi niezmierzony ocean Afrykanów, którzy ludzi Zachodu znają tylko z rozkazów i prawie nierealnego widoku czarnego samochodu mknącego pędem w tumanie kurzu z głośnym trąbieniem przez ich dzielnice i wioski.
Takiego obrazu ojciec nie znosił. On, który zerwał z Mauritiusem i kolonialną przeszłością, drwił z plantatorów i ich wyniosłych manier, on, który uciekł od konformizmu angielskiego społeczeństwa, bo o wartości człowieka świadczy tam jego wizytówka, po czym pływał dzikimi rzekami Gujany, opatrując, zszywając i pielęgnując poszukiwaczy diamentów i niedożywionych Indian – taki człowiek musiał dostawać mdłości na widok kolonialnego świata i jego aroganckiej niesprawiedliwości, jego cocktail parties i golfistów w garniturach, służby, hebanowych kochanek, piętnastoletnich prostytutek wprowadzanych kuchennymi drzwiami, oficjalnych żon omdlewających od upału i wyładowujących swoje żale na służących o byle rękawiczki, o kurz, o stłuczony talerz.
Czy o tym mówił? Skąd się u mnie wzięła instynktowna odraza, jaką od dziecka budził we mnie system kolonialny? Pewnie zasłyszałem jakieś słowo, uwagę, opowieść o śmiesznostkach administratorów, takich jak district officer z Abakaliki, do którego ojciec mnie czasem zabierał – mieszkający pośród sfory pekińczyków karmionych polędwicą wołową i ciasteczkami, a pojonych wyłącznie wodą mineralną. Albo opowieści o wielkich białych, którzy poruszali się karawanami, polując na lwy i słonie ze sztucerami z lunetą i kulami dum-dum, a gdy natknęli się na ojca gdzieś na końcu świata, brali go za organizatora safari i pytali, czy nie widział gdzieś dzikich zwierząt, na co on odpowiadał: „Jestem tu od dwudziestu lat, ale nie widziałem jeszcze żadnego, chyba że ma pan na myśli sępy i węże”. Albo ten district officer z Obudu na granicy Kamerunu, którego bawiło, gdy kazał mi dotykać czaszek zabitych przez siebie goryli i pokazywał wzgórza za domem, twierdząc, że wieczorami słychać dudnienie, którym prowokują go wielkie małpy, uderzając we własne piersi. A szczególnie uparcie prześladował mnie ujrzany na drodze do kąpieliska w Abakaliki widok gromady czarnych więźniów w kajdanach, maszerujących miarowym krokiem pod eskortą policjantów z karabinami.
A może sprawiło to spojrzenie mojej matki na kontynent tak nowy i zarazem tak poniewierany przez nowoczesny świat? Nie przypominam sobie, co nam mówiła, gdy opowiadała mnie i bratu o kraju, w którym mieszkała z ojcem i w którym mieliśmy kiedyś do niego dołączyć. Wiem tylko, że kiedy zdecydowała się wyjść za ojca i wyjechać z nim do Kamerunu, jej paryskie przyjaciółki dziwiły się: „Co, do tych dzikusów?”, a ona, po wszystkim, co od niego usłyszała, mogła odpowiedzieć tylko: „Nie są bardziej dzicy niż Paryżanie!”.