Przez wszystkie lata edukacji nauczyciele języka polskiego nie przepadali za mną ze względu na odmienne zdanie podczas interpretacji lektur. Oni nie mogli zrozumieć, dlaczego nie mogę przyjąć powszechnie akceptowanego punktu widzenia. Ja natomiast nie potrafiłam przyjąć do wiadomości, że ktoś na pewno wie, co siedziało w głowie autora. Skoro autor umarł przykładowo 200 lat temu i nie zostawił zapisków, w których stwierdza „w tym wierszu chciałem przekazać (tu enumeratywne wyliczenie)”, to skąd pewność, że powszechnie przyjęta interpretacja jest jedyną słuszną?
Powiem więcej: są książki, które czytałam kilka razy w różnych okresach mojego życia i za każdym razem zwracałam uwagę na inne aspekty tych dzieł. Czy można więc mówić o jedynej prawidłowej interpretacji?
Dlaczego o tym piszę? Z powieści napisanych przez Fitzgeralda przeczytałam do tej pory „Czuła jest noc” oraz „Wielki Gatsby”. O autorze przeczytałam, że jest kronikarzem swojej epoki i że pisze o tragicznej miłości na tle wielkich pieniędzy. Mnie jednak uderza w tych dwóch książkach coś, o czym nie znalazłam wzmianki w recenzjach. Czy nikt nie zauważył samotności głównych bohaterów?
Samotność o której piszę jest wspólna dla czasów współczesnych i dla dwudziestolecia międzywojennego. Zarówno Dick z „Czuła jest noc”, jak Gatsby oraz Nick z „Wielkiego Gatsbiego” są otoczeni tłumem ludzi. Dick ma żonę, a jednak nie ma nikogo bliskiego. Wydaje mu się, że przelotny wakacyjny romans może być namiastką bliskości, ale gdy lato się kończy nic nie zostaje z jego atmosfery.
Gatsby urządza wspaniałe przyjęcia, podczas których przez jego dom przewija się tłum ludzi. Po śmierci bohatera okazuje się, że nikt nie przychodzi na pogrzeb. Nie zjawia się na nim nikt z cotygodniowych gości ani żaden z jego wieloletnich wspólników. Jest jedynie ojciec, którego Gatsby nie widział od lat, sąsiad i zupełnie przypadkowy uczestnik jednego z przyjęć. Kobieta, którą Gatsby kochał i zamiast której zginął, nie przesyła nawet kwiatów.
A Nick? Często nie może się odnaleźć wśród otaczająch ludzi. Zdaje sobie sprawę z ograniczoności niektórych jednostek i wie, że nie ma sensu od nich zbyt wiele wymagać. Jest wierny podstawowym zasadom moralnym, co jest rzadką cechą i w dwudziestoleciu międzywojennym i dziś. Jednocześnie myśli o małżeństwie…
Zastanawiam się więc, czy nie należałoby mówić o tych powieściach nie jako o opowieściach o tragicznej miłości, ale również w kontekście opowiadania o samotności człowieka? Czy nie traktują one o poszukiwaniu bratniej duszy? O gonieniu tak naprawdę za marzeniem, a nie za realną miłością. Czy wakacyjny romans albo kilkutygodniowa przygoda, które rosną w głowach bohaterów do rangi wielkiego marzenia mogą być nazywane prawdziwą miłością? Czy Gatsby i Dick nie kochali swoich wyobrażeń o wyidealizowanych kobietach a nie rzeczywistych postaci? Przecież jeden i drugi w rzeczywistości nie znali zbyt dobrze swoich wybranek… A może ktoś ma inny pomysł na interpretację tych książek?