Sąd wojenny, Sven Hassel – fragment

Opublikowany Autor blogksiazki

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Erica, zamieszczam fragment książki Sąd wojenny Sven’a Hassel’a:

Świadkowie przy szopie wyciągnęli szyje jak kury, które wypatrują jastrzębia na niebie. Padre ponownie ruszył w naszym kierunku, ale gdy był w połowie drogi, zrezygnował z kolejnej misji i zawrócił.
Było już prawie ciemno, kiedy przyjechał samochód terenowy. Za nim nadjechała ciężarówka i zamknięty transporter opancerzony. Na samym końcu na wzgórze wdrapały się trzy motocykle żandarmerii z bocznymi przyczepkami.
– No, wreszcie przyjechali – powiedział Porta i wyciągnął szyję, podobnie jak gęś wypatrująca córki farmera z pokarmem.
– Niech to diabli – mruknął Stary ze złością, poprawiając ekwipunek. – Wstawać, chłopaki! Zakładać hełmy! Chwytajcie za broń! I trójkami! Ruszamy na żniwa. Ten przeklęty major będzie nas popędzać całą drogę przez Morellenschlucht. Spójrz na siebie, Mały!
– Popatrz – odrzekł zaskoczony Mały, któremu hełm cały czas zwisał z tyłu karku. – Wiem, że nie jestem ładny, ale też nigdy nie byłem.
– Popraw ekwipunek i załóż porządnie hełm – krzyknął rozgniewany Stary.
Rozmowy między świadkami przy szopie umilkły. Każdy z nich patrzył na pojazdy, które zatrzymały się na wrzosowisku.
– Oddział, baczność! – zakomenderował Stary i zasalutował majorowi.
– Wszystko w porządku?
– Tak jest, panie majorze!
– Czy ludzie od propagandy i gapie przybyli? – spytał major, obrzucając wzrokiem grupkę stojących przy szopie.
– Nie, panie majorze, nie widziałem ich.
– Bydlaki – warknął oficer, plując gniewem. – Przecież skazańcy poumierają nam na serce, jeśli będą dalej czekać obok swoich trumien. Muszą stanąć jednocześnie na miejscach straceń. Tak jest najłatwiej. Ustawimy ich od lewej do prawej.
– A strzał miłosierdzia? – spytał Stary, czując rodzący się strach.
Major spojrzał na niego badawczo.
– Aż cię skręca w brzuchu, co Feldweblu? Nie martw się, ja się tym zajmę. Ty dowodzisz oddziałem i nie ma przerw między rozkazami. Ruszaj. Jeden ruch zamka w karabinie, przeładowanie i zabezpieczenie broni natychmiast po pierwszej salwie. Potem ponowne celowanie. Zrozumiano?
– Tak jest! – odpowiedział Stary grobowym głosem, przełykając ślinę.
Potężne reflektory zostały skierowane na ustawione pionowo podkłady kolejowe, które służyły jako miejsca straceń.
Major rzucił dwa sznury w stronę Gregora, który miał być trzecim członkiem grupy krępującej więźniów.
– Jeśli coś by się wydarzyło poza przewidzianym programem – powiedział zawzięcie major – ten oddział jest pod moją komendą. I jeśli dam rozkaz strzelać, to macie strzelać, nie patrząc, czy przed wami stoi kapłan, czy generał, czy jeszcze ktoś inny.
Wziął głęboki oddech, starł śnieżną breję z brutalnej twarzy i popatrzył ponownie na szopę.
– Nigdy nie wiadomo, co za świadkowie tutaj przychodzą.
Dwie ciemnoszare salonki mercedesa, luksusowe samochody z proporczykami dowództwa na błotnikach przejechały przez wrzosowisko. Ich reflektory oświetliły transporter kołowy podobny do ambulansu. W melancholijnym świetle zmierzchu pojawiły się generalskie insygnia.
– Chroń nas – jęknął nerwowo Stary. – Jesteśmy w niezłym towarzystwie. Kogo tym razem będziemy wysyłać w daleką podróż?
– Nacht und Nebel – odpowiedział ponuro Gregor.
Słychać było głośne rozmowy generałów i osób towarzyszących. Otoczył nas aromat drogich cygar.
Ludzie od propagandy zaczęli robić zdjęcia. Flesze rozsyłały oślepiające błyski.
Obserwatorzy przy szopie zniknęli. Jakiś pułkownik puścił w obieg piersiówkę z alkoholem.
Nadszedł major i wręczył Staremu cztery kawałki białego materiału.
– Znaczniki celów – powiedział krótko. – Jak tylko kryminaliści zostaną przywiązani do słupów, zawiążcie im to wokół szyi.
– Będzie aż czterech? – zapytał Stary ze zdziwieniem.
– Tak, ostatni już jedzie – roześmiał się major, pokazując na transporter opancerzony kołyszący się poniżej wzgórza.
Stary zrobił się blady. Cztery egzekucje dla jednego oddziału! Cóż za paskudne zadanie!
– Co za diabelska pogoda – powiedział major i popatrzył na groźne, nisko wiszące chmury. – Czy padało tutaj cały czas?
– Tak, panie majorze. Śnieg i deszcz, robiło się coraz zimniej – powiedział Stary, spoglądając gdzieś ponad wrzosowiskiem.
Oficer postawił kołnierz, skinął posępnie głową i popatrzył na oddział propagandowy, który nadal robił zdjęcia.
– Gdybym nie był za to odpowiedzialny – powiedział niemal delikatnie – to chciałbym zobaczyć, jak rozstrzeliwujecie tamte świnie.
Następnie zerknął na zegarek i zwrócił się do Heidego.
– Wiecie, jak ich związać? Za dziesięć minut pojawią się główni zainteresowani!
Dlaczego właśnie za dziesięć minut, nie wyjaśnił nam.
W środku szopy rozdzwonił się telefon.
– Jeśli zdecydowali się dosłać jeszcze kogoś – powiedział Stary z przygnębieniem – niech sobie znajdą innego dowódcę oddziału.
– En avant, marche. Bez głupstw – ostrzegł go Legionista.
Idąc długim krokiem, major powrócił z szopy.
– Oddział zabezpieczenia, marsz – rozkazał głośno.
Heide ruszył sprawnie w stronę więźniarki, dokładnie cztery kroki za majorem. Trzymał dwa konopne sznury z regulaminową precyzją.
– Na jego widok chce mi się rzygać – powiedział Gregor z pogardą, wsadzając sznury za pas.
– Nie powinniśmy już iść? – spytałem Gregora, który nie ruszał się z miejsca.
– Niech powtórzy rozkaz – powiedział mój towarzysz. – Im później go wykonamy, tym dłużej ci biedacy pożyją.
– Nie sądzę, aby specjalnie ci za to podziękowali.
– Co z wami do diabła! – ryknął major, gdy się odwrócił i zobaczył, że stoimy cały czas w tym samym miejscu. – Myślicie, że już czas do łóżka? Podwójny krok, marsz!
Zaczęliśmy dreptać w stylu przypominającym krok podwójny. Niosłem sznury w lewej ręce. Nie ośmieliłem się wsadzić ich za pas, jak zrobił to Gregor.
Major otworzył tylne drzwi więźniarki specjalnym kluczem. Dwóch podoficerów od saperów stało z odbezpieczonymi schmeisserami.
Trzech więźniów, skutych razem, siedziało na poprzecznej ławce. Cała podłoga była grubo pokryta trocinami. Z boku leżały trzy papierowe worki, do jakich rzeźnicy pakują świńskie tusze.
Major przyciął sobie palce drzwiami, co wywołało strumień przekleństw. Deszcz spływał mu ze stalowego hełmu na skórzany płaszcz.
– Cholerne gówno – warknął i wsunął się bokiem przez drzwiczki, aby rozkuć skazańców.
– Wynocha – rozkazał, niemal wypychając biedaków.
Trzej skazańcy ruszyli, potykając się, wzdłuż pojazdu. Rozglądali się nerwowo. Zimne i ostre powietrze cięło ich cienkie czerwone bluzy.
Z ledwością powstrzymywałem wymioty. Zapragnąłem z powrotem znaleźć się na froncie. Pieprzę taką robotę.
Czwartego skazańca major przyprowadził osobiście. Oficer był grzeczny i usłużny.
– Tędy, panie generale – powiedział, wskazując mu pal śmierci.
Patrzyliśmy zdziwieni na więźnia. To generał ma być rozstrzelany! Wyprostowaliśmy grzbiety.
Szacunek dla takiej rangi siedział w nas głęboko.
Heide wypiął pierś, położył ręce na ramionach młodziutkiego skazańca i krzyknął paraliżującym głosem:
– Jeśli spróbujesz uciekać, użyję broni! – napiął zamek pistoletu, aby podkreślić groźbę.
– Ty pieprzona cipo – splunął z pogardą Gregor.
Heide posłał mu groźne spojrzenie i delikatnie podniósł P 38. Przez chwilę wydawało się, że chce zastrzelić Gregora.
– Nie możesz oszczędzić nam swojej prywatnej wojny do czasu, gdy już wszystko będzie załatwione? – spytał grzecznie jeden z więźniów.
Poznaliśmy go. To był nasz pułkownik z frontu arktycznego.
Heide pochylił głowę i schował pistolet do kabury.
Blisko siebie przeszliśmy przez wrzosowisko.
Śledziły nas zaciekawione spojrzenia ludzi zgromadzonych wokół szopy. Czuliśmy zapach dymu z drogich cygar.
Ludzie z propagandy znowu przygotowali kamery. Przepychają się przed miejscem straceń, klnąc jeden na drugiego.
Szedłem obok Feldwebla z Luftwaffe. Za nami Gregor z pułkownikiem.
– Uciekaj, jeśli potrafisz, panie pułkowniku – szeptał Gregor, popychając delikatnie oficera. – To tylko sto metrów do tamtych drzew, a nikt z naszego oddziału nie będzie celnie do pana strzelał.
– Masz naprawdę żywą wyobraźnię, podoficerze – mruknął niskim głosem pułkownik. – A dokąd radziłbyś mi uciekać?
– Ale kupa gówna – westchnął z rezygnacją Gregor. – Do dzisiaj lubiłem armię. A teraz to się zmienia. Odtąd albo oni, albo ja!
– Raczej oni – uśmiechnął się pułkownik niemal z humorem.
– Ta cholerna armia jeszcze zobaczy – syknął Gregor i kopnął z wściekłością kępę wrzosów w stronę zgromadzonych świadków.
– Masz papierosy? – spytał mnie Feldwebel z Luftwaffe.
Przypaliłem jednego i dałem mu. Zaoferowałem mu całą paczkę.
– Miło z twojej strony, ale nie będę miał tyle czasu, aby je wypalić.
Częstowanie skazańców papierosami było surowo zabronione, ale zupełnie mnie to nie obchodziło. Nawet nie zaprzątałem sobie głowy, czy widział to major. Mogli mnie za to zamknąć najwyżej na sześć tygodni, a to prawdopodobnie przeżyję.
Stary zobaczył pułkownika, podszedł do niego i z rozmysłem uścisnął mu mocno rękę.
– Ruszać się! – darł się major. – I skończyć z tym.
– To ten bękart raczej powinien stanąć przed nami – powiedział Gregor, mając na myśli oficera żandarmerii. – Szybko by wyglądał jak sito!
– Plecami do słupów! – krzyczał major, kopiąc „mojego” Feldwebla w stopy, aby przysunąć je do drewnianego pala.
Potem brutalnie ściągnął mu ręce do tyłu.
– Zawiązuj tutaj – rozkazał mi.
Zwymiotowałem na jego śliczne, błyszczące buty.
– Wyliżesz mi je do czysta, jak już tu skończymy.
Trzęsącymi się rękami związałem nadgarstki skazańca za słupem.
– Ciaśniej! – krzyczał wkurzony major. – Co to za babciny supełek?
Wyrwał mi z ręki pęta i osobiście związał Feldweblowi nogi.
– Jesteś najbardziej nieznośnym sukinsynem, jakiego spotkałem – powiedział Feldwebel z gniewem, po czym napluł majorowi prosto w twarz.
– Czyś ty oszalał? – wrzasnął major. – To cię będzie kosztować…
Przerwał, bo nagle zdał sobie sprawę, że już nic gorszego nie może spotkać skazanego podoficera.
– Ty naprawdę jesteś zabawny! – dodał z pogardą skazaniec. – Prędzej czy później ktoś przywiąże cię do takiego słupa.
– I tu się mylisz – warknął rozdrażniony major. – Taki obrót rzeczy spotyka tylko takie zera jak ty.
Odwrócił się na pięcie i podszedł do Heidego, aby pomóc mu związać szeregowca.
Potem sprawdził więzy pułkownika. Gregor nie wykonał swojej roboty szczególnie starannie. Cały czas miał obsesję, że pułkownik jednak spróbuje ucieczki, więc nie związał go mocno. Major darł się na niego i dyszał ze wściekłości.
Skazanym generałem zajął się osobiście.
– Szmaty do celowania! – krzyknął nerwowo w stronę Starego. – Szmaty, człowieku!
Był już tak wściekły, że wszystko próbował robić sam.
Wyrwał skrawki materiału z rąk Starego i obwiązał je wokół szyi skazańców.
– Kapelanie! – krzyknął w stronę świadków. – Gzie on, do diabła, się podział?
Z szopy, potykając się, wyszedł kapelan sztabowy z Biblią w ręku.
– Po co tu, do cholery, jesteś? – krzyczał rozgrzany do białości major.
Zdenerwowany padre upuścił świętą księgę na ziemię, po czym zaraz ją podniósł, ścierając z okładki wodę. Mruknął coś niezrozumiałego w kierunku więźniów. Potem chwiejnym krokiem wycofał się do szopy, jakby chciał schować się przed światem.
– Feldweblu, przygotować się! – rozkazał oficer i rozpiął kaburę pistoletu.
– Oddział! Gotuj broń! – rozkazał szorstko Stary.
Głośno szczeknęły zamki. Mały upuścił karabin na ziemię. Potrząsnął ramionami i uśmiechnął się przepraszająco w stronę majora, który zrobił się czerwony na twarzy jak gotowany homar.
– Patrz na wprost! Celuj!
Następny karabin spadł z chrzęstem na ziemię, a zaraz po nim przewrócił się Westfalczyk. Płasko na twarz.
– Co za tabun nerwowych starych panien! – ocenił złośliwie oficer. – Słabeusze! Cioty!
– Ognia! – rozkazał Stary.
Salwa wystrzałów zabrzmiała jak trzęsienie ziemi i całe Morellenschlucht zadrżało.
Błysnęły flesze dziennikarzy, rozsyłając cienkie strumienie błyskawic.
Szeregowiec piechoty zawisł na sznurach, jego klatka piersiowa była krwawą plamą. Westfalczyk leżał niezauważony we wrzosach. Jego hełm leżał odwrócony do góry i powoli napełniał się deszczówką.
– Ładuj broń! – rozkazał Stary, patrząc od strony słupów ponad wrzosowiskiem.
Zazgrzytały zamki i nowe pociski trafiły do komór nabojowych.
– Cel!
Strumienie światła rozjaśniły kolejny słup.
W ostrym świetle Feldwebel z Luftwaffe był biały jak kreda. Nawet czerwony strój skazańca wyglądał teraz blado.
– Ognia!
Huknęły ponownie wystrzały, a echo odbiło się od nasypów znajdujących się na przeciwnym końcu.
Feldwebel był przywiązany tak mocno, że nie zdołał opaść i nadal był wyprostowany. Jego twarz wyglądała strasznie. Kula rozerwała górną część ust, zmiażdżyła zęby i dziąsła.
Światła przygasły i trzecia seria komend przebijała się przez deszcz.
– Ładuj! Cel!
Teraz jęzory światła skupiły się na pułkowniku, który patrzył przed siebie z kpiącym uśmiechem. W tym blasku nie mógł dostrzec oddziału egzekucyjnego.
– Wybacz nam nasze grzechy – mruczał kapelan.
– Ognia!
Znowu trzask wystrzałów.
Pułkownik pochylił się do przodu jak obcięta gałąź zawieszona na linie.
Robiło się coraz ciemniej. Światła ponownie przygasły, a deszcz padał coraz mocniej. Wiatr rozrzucał liście po placu straceń.
Mały rzucił długą i groźną wiązkę przekleństw na wszechobecny deszcz. Major gwałtownie się obrócił i spojrzał na niego. Nasz kumpel tylko wzruszył ramionami.
Oficer z biura dochodzeniowego podszedł do generała Wagnera i powiedział do niego coś, czego nie dosłyszeliśmy.
Major dał Staremu sygnał.
– Cel! – rozkazał nasz dowódca.
Światła ponownie się zapaliły. Generał uśmiechnął się dumnie.
– Ognia! – krzyknął Stary, a jego głos wyraźnie przebił się przez dźwięki deszczu.
Lufy karabinów zatańczyły. Czterech z rzędu to za dużo. Nie było salwy, rozległy się tylko pojedyncze strzały.
Generał krzyknął. Żaden ze strzałów nie był śmiertelny. Kilka karabinów upadło na wrzosowisko. Dwóch ludzi zemdlało.
Major wydzierał się histerycznie.
– Ognia! Ognia!
Stary patrzył na niego bez zrozumienia. Nie wiedział, co robić. Cały oddział rozpadł się na części.
Mały i Porta odwrócili się na piętach i cicho, z przewieszonymi przez piersi karabinami jak dwóch myśliwych wracających z polowania na kaczki ruszyli w stronę samochodów.
Jakiś błysk przeciął noc.
– Zgaście te reflektory – krzyknął ten czy tamten.
Szybciutko podbiegł lekarz. Ciężko ranny generał krzyczał głosem szarpiącym nerwy.
– Zróbcie coś z tym – krzyknął Barcelona.
Zdezorientowany major spojrzał na niego, wyciągnął z kabury oksydowanego walthera, podszedł do rannego skazańca i przystawił mu pistolet do karku. Zamiast wystrzału rozległ się tylko trzask zamka.
Major zatoczył się i popatrzył na pistolet. Jego oczy rozpalił dziwny blask. Tego było już za dużo nawet dla zahartowanego oficera żandarmerii.
Stary nagle się wyprostował.
– Cel! – rozkazał szaleńczo.
Na wpół ogłupiały oddział wycelował karabiny.
Słup ze skazańcem był ledwie widoczny w wieczornej poświacie. Nikt nie pomyślał, aby zapalić światła. Stary stał tyłem do kierunku strzałów i nie patrzył za plecy, tylko na oddział.
– Ognia! – krzyknął przeszywającym głosem.
Rozległa się nieregularna salwa.
Major przeraźliwie krzyknął i padł na ziemię.
Wśród świadków wybuchło zamieszanie. Grupka oficerów sztabowych i generalicji pobiegła do przodu.
– Rozładować broń i zabezpieczyć! Na ramię broń! – rozkazał Stary z dobrze wytrenowaną wprawą podoficera.
Generałowie podeszli i zatrzymali się bezpośrednio przed oddziałem. Popatrzyli zaskoczeni najpierw na nas, a potem na zwisającego generała, którego pierś rozerwana była na kawałki. Major tonął w wielkiej kałuży krwi, która rozlała się obok pala straceń. Miał zmiażdżoną twarz i rozerwany kark. Stary stuknął obcasami i przyłożył dłoń do krawędzi hełmu.
– Panie generale, rozkazy wykonane!
– Dziękuję, dziękuję! – zapiszczał skonsternowany generał.
Nadal nie był pewien, co zaszło.
Drugi generał popatrzył na zabitego majora.
– To była jego wina – krzyknął jakby w obronie własnej. – Zgodnie z regulaminem nie wolno chodzić przed frontem oddziału egzekucyjnego. To musi być uznane za godny pożałowania wypadek!