Każdy ma swoje Kilimandżaro, Małgorzata Wach, Znak

Opublikowany Autor blogksiazki

Kilimandżaro Małgorzaty Wach, wydawnictwa Znak to opowieść o zmaganiu ze szczytem Kilimandżaro i najwyższą górą Czarnego Lądu zwaną dachem Afryki. Małgorzata Wach opisuje w książce wyprawę na Kilimandżaro dziewięciu niepełnosprawnych osób zorganizowaną przez Fundację Mimo Wszystko. Wśród zdobywców znaleźli się: Jan Mela (zdobywca obu biegunów), Katarzyna Rogowiec (paraolimpijka i złota medalistka z Turynu) oraz niewidomy od urodzenia Łukasz Żelechowski. Uczestnicy wyprawy zmagają się z dużymi różnicami temperatur, rozrzedzonym powietrzem i zmęczeniem, ale też ze swoimi słabościami i ograniczeniami. Piękna książka. Udowadnia, że marzenia są silniejsze od wyroków losu i że niepełnosprawność nie jest wyrokiem… Miłe jest też to, że część pieniędzy ze sprzedaży książki zostanie przekazana Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”. W książe, poza relacją z samej wyprawy znajdziemy przedstawienie zdobywców, ich historie oraz odpowiedź na pytanie po co i dla kogo idą na Kilimandżaro… 5 października zdobyli dach Afryki – Kilimandżaro. O godzinie 8 polskiego czasu na sam szczyt dotarli: Kasia Rogowiec, Janek Mela, Krzysiek Gardaś, Piotrek Pogon i Łukasz Żelechowski. Pozostali zdobywcy, czyli Angelika Chrapkiewicz-Gądek, Jarek Rola i Piotrek Truszkowski, (poruszający się na wózkach) oraz Krzysztof Głombowicz (wspinał się o kulach) dotarli na wysokość 5200 metrów….

Każdy ma swoje Kilimandżaro, Małgorzata Wach – fragment:

Nasze życie przypomina układanie puzzli. Planujemy sobie: pójdę do takiej i takiej szkoły, potem zostanę lekarzem, marynarzem albo tancerzem. Ożenię się albo i nie, będę mieć dzieci: jedno, dwoje, troje. Wybudujemy sobie dom za miastem, w ogródku zasadzimy róże albo malwy. Może jedno i drugie. Dzieciaki będą mieć huśtawkę w ogrodzie. Piaskownicę też im zrobimy (w końcu sam lubiłem robić babki z piasku, gdy byłem mały). Na wakacje będziemy jeździć do Egiptu, bo Egipt jest modny i można się ładnie opalić.
Wszystkie puzzle są piękne i kolorowe, bo niby jakie miałyby być? Nikt z nas nie planuje wypadku ani ciężkiej choroby. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, że straci kogoś, kogo kocha najbardziej na świecie. Kiedy dotyka nas jakaś tragedia, wszystko wygląda tak, jakby ktoś porozrzucał wszystkie elementy układanki i pozabierał część z nich. Nie zauważamy jednak, że w ich miejsce dostajemy inne puzzle – jak się z czasem okazuje, lepsze, bardziej dopasowane. Jednym słowem: bogatsze. Ale ciężko odnaleźć dar w swoim wypadku…
Był 24 lipca 2002 roku. Byłem z kolegami na placu zabaw, jakieś dwieście metrów od domu. Trochę graliśmy w ping-ponga, trochę gadaliśmy. Był zwyczajny wakacyjny dzień. Zaczął padać deszcz. Schowaliśmy się pod daszkiem stacji transformatorowej, na tym samym placu zabaw, obok huśtawek, kosza, stołu. Towarzystwo się szybko wykruszyło, zostałem tylko ja i kolega z klasy.
Tego dnia dowiedzieliśmy się, że drzwi do transformatora są od jakiegoś czasu otwarte i że parę osób tam zaglądało. Postanowiliśmy tam wejść i przeczekać deszcz. Stanąłem pod ścianą. Nagle coś mną szarpnęło. Później dowiedziałem się, że przepłynął przeze mnie
prąd o napięciu piętnastu tysięcy woltów. Straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, kolegi już nie było.
Kulejąc, doszedłem do domu. Tata zawiózł mnie na pogotowie. Stamtąd wysłali mnie od razu do szpitala w Gdańsku. Lekarze walczyli o moje życie. Leżałem tam trzy miesiące. Po miesiącu w ranne kończyny wdało się zakażenie i trzeba było amputować prawą rękę i lewą nogę. Miałem trzynaście lat. Pamiętam twarz mamy nad moim łóżkiem. Łzy w jej oczach… takie nienaturalnie duże. Pamiętam tatę stojącego przy oknie w zielonym fartuchu. I swój krzyk. Dużo krzyczałem. Chciałem im tego oszczędzić, ale nie potrafiłem. Wszystko mnie bolało. Nawet ta ręka i noga, których już nie miałem. Jak ma wyglądać to moje nowe życie? – pytałem sam siebie. Mój świat wywrócił się do góry nogami: plany, marzenia, przyszłość. Ale nie to było moim najgorszym doświadczeniem w życiu.
Kiedy miałem kilka lat, nasz dom spłonął w pożarze. Nic nie ocalało. Zostały gołe ściany. Rodzice ciężko pracowali, by go odbudować. Pamiętam, ilu rzeczy sobie odmawiali, żebyśmy mogli związać koniec z końcem. Schroniliśmy się w mieszkaniu wynajętym od sąsiadów. Do naszego domu mogliśmy wrócić dopiero rok później. Było ciężko, ale nikt nie narzekał. Spaliśmy w swoich łóżkach, mieliśmy własny stół, przy którym mogliśmy jeść posiłki. Doświadczyliśmy, czym jest strata, ale daliśmy sobie z tym radę – tak wtedy myślał każdy z nas. Niestety, prawdziwa strata miała dopiero nadejść.
Miałem osiem lat, mój brat Piotruś siedem, siostra Agata cztery latka, a Didi – nasza najmłodsza siostra – zaledwie roczek. Pojechaliśmy z rodzicami nad jezioro. Zwykły słoneczny wakacyjny dzień. Piotruś zapytał, czy może pożyczyć mój materacyk do pływania. Zgodziłem się. Minęła chwila. Zauważyliśmy, że materac pływa pusty. Mój brat musiał się z niego ześlizgnąć. Tata i kilku panów wskoczyło do wody, ale znaleźli go dopiero po dłuższej chwili.
Natychmiast pojechaliśmy na pogotowie. Pielęgniarki nie pozwoliły nam wejść na salę, gdzie reanimowano Piotrusia. Kazały czekać. Modliliśmy się przez łzy. Chwilę później wyszedł lekarz i zimnym głosem powiedział, że mój brat nie żyje. Wpadłem w czarną dziurę. Piotruś? Mój brat nie żyje? Przecież to niemożliwe! – myślałem. Nie rozumiałem, po co i dlaczego tak się stało, i nie trafiało do mnie tłumaczenie, że „Bóg tak chciał”, że gdzieś „tam” będzie mu lepiej. Każdy z nas winił się za tę śmierć. Długo sobie jeszcze wyrzucałem, że pożyczyłem mu ten cholerny materac! Wiem, to głupie, ale wtedy wydawało mi się, że gdyby nie ta moja zgoda, Piotruś nadal by żył.
Kiedy leżałem w szpitalu, jedynie rodzice mogli mnie odwiedzać. Byli ze mną każdego dnia, wspierali ze wszystkich sił. Raz w tygodniu odwiedzał mnie ksiądz. Na początku nie chciałem z nim rozmawiać, obwiniałem Boga za to wszystko. Skoro jest taki dobry, to dlaczego na to wszystko pozwolił? – pytałem sam siebie. Dopiero później zrozumiałem, że kiedy Pan Bóg nam coś zabiera, to nigdy w tym miejscu nie zostawia dziury. Daje nam coś innego. Lepszego. Ale to akurat jesteśmy w stanie pojąć dużo, dużo później…
Któregoś dnia ksiądz powiedział mi, że tak jak można za kogoś ofiarować modlitwę, tak samo można ofiarować swój ból. Na początku to brzmiało absurdalnie, ale spróbowałem. Pomogło! Każdą cząstkę bólu, nawet krzyk, ofiarowywałem za Piotrusia.
Mijały tygodnie. Czułem się coraz bardziej samotny i bezwartościowy. Mama wymyśliła, żeby ściągnąć do mnie Marka Kamińskiego. Wierzyła, że może mi on pomóc w drodze do zaakceptowania samego siebie. Wtedy, w szpitalu, to spotkanie nie doszło do skutku, spotkaliśmy się później. Tymczasem Marek wraz z grupą przyjaciół wpadł na pomysł wspólnej wyprawy na biegun północny. Kiedy mi to powiedział, różne dziwne myśli chodziły mi po głowie. Ja? Przecież ja ledwo radzę sobie na co dzień, gdzie mi do takiej wyprawy?! Dziękuję. Nie dam rady – myślałem.
W szpitalu mogłem sobie tylko wyobrażać, czym jest niepełnosprawność. Prawdziwe schody zaczęły się dopiero w domu: nie umiałem sobie posmarować kanapki, nie mogłem przenieść kubka z kuchni do pokoju, bo poruszałem się o kuli (jeszcze nie miałem protezy). „Mamo, proszę, włącz mi telewizor. Tato, proszę, przynieś mi ten cholerny kubek!” – krzyczałem. Często płakałem z bezsilności. Nieraz zastanawiałem się, po co ja jeszcze żyję. Ale rodzice nie odpuszczali, mówili: „Jasiek, możesz, potrafisz, nauczysz się!”.
Zacząłem rehabilitację, założyłem protezę, nauczyłem się chodzić, maszerować. Okej, przynajmniej spróbuję, żebym potem nie żałował, że nic nie zrobiłem – pomyślałem. Pamiętam, jak pojechaliśmy z tatą na zgrupowanie kadry paraolimpijskiej w Białogardzie. Pierwszy raz zobaczyłem tak dużo ludzi z różnego rodzaju niepełnosprawnościami: po amputacjach, na wózkach, niewidomych. Żaden z nich nie krył swego kalectwa. Mieli na sobie krótkie spodenki i podkoszulki. No i te uśmiechnięte gęby! Z czego oni się tak cieszą? Z takiego życia?! – pytałem sam siebie. Ale wróciłem do domu i nie mogłem o nich zapomnieć. Czułem, że dali mi porządną lekcję. Taką najlepszą, bez słów. Zaczęło do mnie docierać, że bycie szczęśliwym nie zależy od ilości rąk czy nóg. Bariery są tylko w naszych głowach. Postanowiłem, że zdobędę ten cholerny biegun. Stać mnie na to!
Ćwiczyłem okrągły rok. Już po wyprawie zrozumiałem, że o wiele ważniejsza od samego bieguna była ta cała droga, którą przeszedłem. Nie tylko ten odcinek, który pokonałem razem z Markiem Kamińskim, Wojtkiem Ostrowskim i Wojtkiem Moskalem (a swoją drogą, stanowiliśmy naprawdę zgrany zespół). To był rok wysiłku, zmagania się z samym sobą, upadania i dźwigania się do góry. Kiedy dotarliśmy na biegun, obiecałem sobie, że już nigdy nie będę wątpił. Ludzie często idą przez życie i nie zauważają okazji, które mogą je odmienić, a potem narzekają, że to życie jest takie nijakie. Byli tacy, co mówili: „Jeśli ktoś ma niepełnosprawność, powinien siedzieć w domu, a nie głupio ryzykować zdrowie czy życie”. Ale byli też tacy, którzy dzięki tej wyprawie zaczęli w siebie wierzyć. To było dla mnie dużo ważniejsze.
Potem był drugi biegun, dziesiątki spotkań, wywiadów, pytań, radość moich rodziców i sióstr, listy od różnych ludzi. Śmiałem się, ale pamiętam, że po tych wyprawach zacząłem inaczej o sobie myśleć. Zacząłem w siebie wierzyć. Był 2005 rok i na festiwalu podróżniczym w Łodzi opowiadaliśmy z Markiem i oboma Wojtkami o naszych wyprawach na bieguny. Tam poznałem Kasię – moją pierwszą dziewczynę.
Czasami znasz kogoś kilka lat i możesz o nim powiedzieć tylko tyle, że lubi kolor zielony i jest całkiem niezły z matmy. A czasem dopiero co kogoś poznasz i już wydaje ci się, że wiesz o tym człowieku wszystko. Ja tak miałem z Kasią. Po piętnastu minutach rozmowy zdradziła mi, że marzy o podróży na Lofoty, archipelag wysp w północnej Norwegii, jakieś trzysta kilometrów za kołem podbiegunowym. Bardzo malownicze miejsce, w którym strzeliste góry niemalże wyrastają z morza. W trakcie tej rozmowy Kasia zaproponowała mi wspólną podróż. W jej oczach była taka magia, która mogła przenosić góry… Wiedziałem, że mogę jej zaufać.
Przez kilka miesięcy utrzymywaliśmy kontakt e-mailowy i telefoniczny. Drugi raz spotkaliśmy się pół roku później, na lotnisku. Polecieliśmy samolotem do Oslo (najtańszymi liniami), dalej podróżowaliśmy stopem. Pokonaliśmy w ten sposób trzy tysiące kilometrów. Spaliśmy w namiocie, mieliśmy zupki w proszku i piecyk na butlę gazową. Żyliśmy bardzo oszczędnie. W trakcie tej podróży zakochaliśmy się w sobie. Czułem się kosmicznie. To były wakacje 2006 roku.
Za rok znów pojechaliśmy na Lofoty, ale już do pracy. Kasia pracowała w restauracji. Ja chodziłem od domu do domu, pytając, czy ktoś nie potrzebuje pracownika: szlifowałem stoły, malowałem komuś ściany, u kogoś innego rozbierałem drewniany dom. Zarobiłem pierwsze w swoim życiu pieniądze. Mogliśmy z satysfakcją kupić sobie marcepan, za którym przepadam, i żelki, które z kolei uwielbia Kasia. Codziennie po powrocie z pracy robiłem jej galaretki z jagodami. Oglądaliśmy filmy. Chodziliśmy na spacery. Kochaliśmy się. Jak to było? Normalnie! Przy ukochanej osobie nie odczuwa się wstydu. Nie udaje się kogoś innego, lecz jest się akceptowanym takim, jakim się jest. Widzi się swoje wzajemne braki, ale kocha się pomimo nich. Ja czułem się kochany. To, że nie mam ręki i nogi, nie było dla Kasi żadnym problemem. Dla mnie zresztą też.
Kiedy wróciliśmy do Polski, moje życie toczyło się na linii Malbork – Łódź. Co dwa tygodnie jeździłem do Kasi. W ciągu miesiąca pokonywałem pociągiem w sumie jakieś tysiąc sześćset kilometrów. Dla niej nauczyłem się szyć na maszynie. Razem z babcią i mamą uszyliśmy jej takiego wielgachnego żółwia z polaru. Dla niej chodziłem za babcią, żeby mnie nauczyła robić na drutach. Kupiłem melanżową włóczkę, taką ciemnoniebieską, i postanowiłem, że zrobię jej szalik na Gwiazdkę. Kikutem przytrzymywałem jeden drut, a drugim machałem: cały rządek lewych oczek, potem rządek prawych (wtedy szalik jest grubszy). Kasia bardzo się ucieszyła z prezentu, ale ja chyba miałem większą frajdę z robienia go.
Kiedy skończyłem liceum, postanowiłem iść na studia do Łodzi, ale nie czułem się na nich najlepiej. Sama Łódź też mnie przytłaczała. Dużo rzeczy zaczęło się w moim życiu psuć. Rozpadł się związek z Kasią. Dlaczego? Były tysiące powodów i żadnego konkretnego. Chyba nie dojrzałem do takiego związku. I tyle. Z czasem zamknąłem za sobą rozdział pod tytułem „Łódź”, poznałem Anię, z którą wspólnie odkrywam nową przestrzeń. Odkrywam siebie.
Jestem bardzo podobny do mojego taty, nie tylko fizycznie. Podobnie odbieramy świat. Tata sam potrafi zrobić wszystko. Gdybym zdecydował, że chcę polecieć w kosmos, to jestem pewien, że zbudowałby mi rakietę. Ale kiedy jest mi bardzo źle, rozmawiam z mamą. Nigdy nie czuję się przez nią okłamywany, nie mówi mi: „Nie martw się, Jasiu, na pewno będzie dobrze”, tylko zastanawia się ze mną, jak sprawić, żeby było dobrze. Może dlatego, że jest psychologiem, a może dlatego, że jest po prostu dobrą matką. Obstawiam jedno i drugie.
Rodzice są dla mnie niedoścignionym wzorem. Tyle trudnych rzeczy wydarzyło się w ich życiu, a oni są radośni, szczęśliwi. Stworzyli dom, w którym czuję się bezpieczny i kochany. Nauczyli mnie i moje siostry, jak cieszyć się małymi rzeczami: czekoladą, wspólnym wyjazdem, nową książką, obrazkiem, który mieści się w jednej dłoni. Nawet jeśli na tablicy w kuchni wiszą trzy rachunki do zapłacenia, to oni się nie zamartwiają. Starają się dostrzegać jasną stronę każdego dnia. To od nich nauczyłem się, że to, jak odbieramy świat, zależy wyłącznie od nas. Możemy go widzieć jako kolorowy i piękny albo też jako szary i brzydki. Jedno i drugie jest trochę prawdą, a trochę nieprawdą. Ale to ja – Janek Mela – decyduję o tym, co widzę.
Teraz widzę szczyt Kilimandżaro. Jest piękny. Dla mnie to taka góra wyrównywania szans. Każdy z uczestników wyprawy ma dosyć ciężki bagaż doświadczeń, ale to między innymi one sprawiły, że jesteśmy takimi właśnie, a nie innymi ludźmi i patrząc każdego dnia w lustro, znajdujemy w sobie siłę, by powiedzieć: „mogę”, „chcę”, „dam radę”. Pamiętam, jak kilka lat temu, tuż po moim powrocie z Arktyki, Didi podeszła do mamy i zapytała: „Mamo, mamo, czy jak ja będę miała piętnaście lat, to też pójdę na biegun?”.
Chciałbym zadedykować tę moją wspinaczkę właśnie siostrom. Chciałbym, żeby one też znalazły swój biegun albo swoje Kilimandżaro. Wyobrażam sobie, że na tym szczycie jest taki mały klocek domina. Gdy tam dojdziemy, przewrócimy go, a on przewróci kolejne. W ten sposób uruchomimy lawinę, dzięki której inni też uwierzą w siebie i będą mieli odwagę zmieniać swoje życie. Przecież nikt inny go za nich nie przeżyje.

Wstęp

Kochani Podróżnicy!
27 września 2008 roku pożegnałam Was na lotnisku Okęcie w Warszawie. Czułam się tak, jakbym wyprawiała w świat, w daleką nieznaną podróż gromadkę swoich szalonych i niezwykłych Dzieci. Przepraszam, że tak czasem myślę sobie o Was. Może nie mam do tego prawa ani zrozumiałego dla wszystkich powodu. Może nie życzycie sobie, żebym Was tak traktowała. Inaczej jednak nie potrafię!
Podczas długiej odprawy bagażowo-biletowej i ostatnich rozmów przebiegały mi przez głowę różne myśli, a moje serce pełne było emocji i wzruszeń. Patrzyłam na Wasze skupione twarze, zmęczenie, podniecenie… Tak bardzo chciałam każdego przytulić, coś ważnego powiedzieć jeszcze na drogę, lecz nie znalazłam już słów.
Wiem o Was bardzo dużo: o Waszych zmaganiach z przeciwnościami losu, o cierpieniu, porażkach, marzeniach. Rozmawialiśmy o tym w programie Spotkajmy się, a także przy innych okazjach. Wiem, co w Was drzemie, dlatego nie miałam żadnych wątpliwości, że właśnie Warn mogę rzucić to śmiałe wyzwanie. Nikt z Was nie odmówił jego przyjęcia!
To Wy wiecie lepiej niż ktokolwiek inny, jak ważny dla każdego z nas jest drugi człowiek – gdy obok ma się Przyjaciela, można wyjść z każdej ciemności, można nauczyć się na nowo kochać życie, biegać bez nóg, widzieć bez oczu… l normalnie żyć.
Wychodząc z cierpienia, nieszczęścia, depresji, uruchomiliście w sobie siły, o których istnieniu zwykły człowiek nie ma pojęcia. Doświadczyliście tego, że jeden człowiek może być dla drugiego nogami, oczami, rękami i może stać się jego radością. Dlatego jestem pewna, że dacie sobie
9
radę w tej trudnej wyprawie i zrobicie wszystko, żeby choć jeden z Was wszedł na sam szczyt. Przecież zdobyliście już dawno najtrudniejsze szczyty. Wasza codzienna walka o prawa i zwyczajne życie w naszej rzeczywistości to prawdziwe wyprawy na Kilimandżaro. Mimo swych niepełnosprawności staracie się normalnie żyć. l udaje Warn się to robić! Macie swoje rodziny, sukcesy, pasje… Choć dojście do tych Waszych codziennych szczytów było często wspinaczką po pionowej ścianie. Niestety, wielu ludzi nie chce tego zauważać, zupełnie nie zdając sobie sprawy z Waszej sytuacji. Gdy mówi się o tym prostymi słowami: że przecież jesteście niezwykłą wartością, że jesteście sprawniejsi od wielu całkowicie zdrowych ludzi, że należą Warn się prawa i pomoc w oczywistych niedogodnościach Waszego życia, że to Wy właśnie możecie wskazywać nam prawdziwe wartości, dać innym siły i obudzić wiarę w człowieka… – słowa te są zwykle traktowane jak slogany, wydumane, egzaltowane mądrości, prawdę mówiąc, rzadko brane są pod uwagę. Jeśli więc nie da się po prostu i normalnie, skoro zwykłe słowa nic nie znaczą, to potrzebne są symboliczne czyny, niezwykłe wyprawy, które przez wielu uważane będą za szalone, surrealistyczne… Ale na pewno dadzą ludziom dużo do myślenia. Bez zbędnego gadania.
Kiedy na odprawie przed podróżą pytałam Was, dlaczego decydujecie się na taki wysiłek, po co Warn to, dla kogo, co chcecie udowodnić -usłyszałam słowa, które jeszcze bardziej pogłębiły moją wiarę w sens całego przedsięwzięcia. Wiem, czym dla każdego z Was jest ta podróż, ale wiem też, że nie idziecie tam tylko dla siebie. Myślę więc, że jest to wyprawa symboliczna, ważna dla wielu ludzi.
„Każdy ma swoje Kilimandżaro” – to nasze hasło. Te słowa chcemy wykrzyczeć głośno każdym krokiem i metrem prowadzącym Was na biały „dach Afryki”.
Znam wielu ludzi, którzy nie widzą przed sobą niczego… Wydaje im się, że nie mają już nic do zdobycia, że nie ma przed nimi żadnych dróg i żadnych szczytów. Są wśród nich tacy jak Wy, ludzie po dramatycznych
10
przejściach, wypadkach, chorobach… Są załamani, bezradni i bezwolni. Popadają w depresję, nienawiść do świata, rozpacz, żal!
Poznałam w tym roku pięknego dwudziestosiedmioletniego mężczyznę. Pięć lat temu miał wypadek samochodowy. Po ciężkich urazach głowy siedzi na wózku. Wprawdzie ma całkiem sprawną jedną rękę, nauczył się na nowo mówić, doskonale obsługuje komputer, zna świetnie angielski, a jednak poddał się całkowicie. Niczego nie pragnie, nic nie robi, o niczym nie marzy, torturuje i szantażuje swoim kalectwem własną matkę – jakby się chciał na niej zemścić za swój wypadek. Umie tylko żądać i domagać się wszystkiego. Jest okrutny i agresywny. Na moje pytanie, dlaczego nic nie robi, dlaczego nawet sam się nie goli, od powiedział zdziwiony: „Przecież miałem wypadek i jestem niepełnosprawny”. On nie widzi przed sobą żadnego szczytu, nawet nie chce go już widzieć… l Wy właśnie dla tego chłopaka idziecie na Kilimandżaro. Ale czy tylko dla takich jak on, którym ogromny głaz choroby, kalectwa zagrodził drogę do celu?
Coraz więcej jest ludzi, często młodych, pięknych, zdrowych, którym dni przeciekają przez palce, którym nic się nie chce i którzy nie szukają żadnych dróg. Może Wasza wyprawa również w nich uruchomi siły, wiarę w siebie?
Wasz entuzjazm i radość mogą przenosić góry, rozpędzać burze, rozjaśniać ciemności. Może dzięki Warn ktoś zobaczy, że również ma swoje Kilimandżaro do zdobycia. Jeśli jest sam, jeśli nie wierzy słowom… może przekona go Wasza wyprawa?
Wyprawę Waszą nazywam też z ogromną radością „wyprawą zaufania”! Zaufanie to wartość tak bardzo upokarzana i znieważana w naszej codzienności. A przecież jest nam ono potrzebne jak tlen, we wszystkich przestrzeniach życia, bo, tak jak miłość, daje siły i radość, czyni nasze życie pięknym.
Jestem aktorką. Kiedy reżyser obsadza mnie w jakiejś roli, gdy obdarza mnie zaufaniem i daje do zrozumienia, że właśnie ja, w tej chwili, zagram tę rolę najlepiej na świecie, to rosną mi skrzydła. Praca staje się niezwykłą przygodą i nawet udaje mi się czasem przekraczać własne możliwości.
12
Podobnie Wasza wyprawa od początku została obdarzona zaufaniem. Moja Fundacja „Mimo Wszystko” zdobyła na nią pieniądze i wyposażenie dla uczestników. Projekt koordynuje nasz pracownik Piotr Pogoń, który jest razem z Wami w drodze. Na każdym etapie tego zamysłu spotykaliśmy się z dużą życzliwością. Dzięki niej zebraliśmy środki na to ogromne przedsięwzięcie… Zaufano nam! Jakie to ważne!
A czy cała Wasza grupa nie jest samym sednem, wręcz symbolem bezgranicznego zaufania? Niewidomy Łukasz idzie z Wami, bo wie, że Wy będziecie Jego oczami. Angelika nie może sama chodzić, ale wie, że będziecie Jej nogami i, być może, zdobędzie na nich szczyt. W pojedynkę nie dalibyście rady. Razem jesteście potęgą.
Kochani! Mijają dni… Dla Was są to chwile największego wysiłku i emocji! Codziennie czekam na wiadomości. Docierają do mnie strzępy informacji o Waszych zmaganiach z chorobami, kłopotami technicznymi, różnymi pułapkami przyrody, własnymi słabościami… Ale wciąż idziecie. Jesteście razem. Pomagacie sobie, pokonujecie przeszkody… Choruję z Wami na chorobę wysokogórską, biegam co chwilę z tak zwaną biegunką i marzę, byście już wrócili. Setki ludzi dzwonią do Fundacji i przesyłają Warn słowa otuchy i podziwu. Ale nawet nie umiem sobie wyobrazić, co przeżywacie.
Jesteście już na wysokości 4700 metrów n.p.m. Przed Wami ostatni atak na szczyt. Nie wiem, czy wszyscy go zdobędziecie, czy to w ogóle możliwe… Ale to naprawdę nieważne. Chociaż, patrząc na Was, wiem, że niemożliwych rzeczy w ogóle nie ma, że człowiek jest niezwykły, piękny, wspaniały! Idźcie spokojnie, spełniajcie swoje marzenia, zapamiętajcie wszystko, co widzicie i przeżywacie… To stanie się dla Was i dla nas siłą i radością.
Dla mnie wszyscy zdobyliście już Kilimandżaro. Zrobiliście to w dniu, gdy razem wyruszyliście w tę podróż. Wracajcie szybko. Czekamy na Was z mocno bijącymi sercami.
Ania Dymna

Małgorzata Wach (ur. 1976 r.) – dziennikarka, freelancerka. Przez kilka ostatnich lat była związana z „Gazetą Wyborczą”. Lubi słuchać i pisać. W tej kolejności. Dla jednego zdania potrafi przejechać tysiące kilometrów. Nie straszny jej syberyjski mróz ani tropikalny upał. Zanim opowie historię, musi spojrzeć swojemu bohaterowi w oczy.