Kaktus w sercu, fragment

Opublikowany Autor blogksiazki

Kaktus w sercu, Barbara Jasnyk – fragment
Pisałem już o książce Kaktus w sercu Barbary Jasnyk oraz przedstawiałem kilka kadrów z serialu Teraz albo nigdy, na których można było zobaczyć „serialowy” dzień promocji książki. Dziś dostałem od wydawnictwa WAB fragment książki, który zamieszczam poniżej:

– Cholerna pogoda – wymamrotał pod nosem młody mężczyzna, starając się znaleźć wygodniejszą pozycję.
Tkwił tu już od dwóch godzin ukryty za oponą terenowego samochodu, który ktoś zaparkował w zaułku, lekceważąc wyraźnie widoczny tam zakaz wjazdu. Mrużąc w skupieniu oczy, wpatrywał się w rzęsiście oświetlone wejście do klubu, gdzie tego wieczoru jeden ze znanych reżyserów świętował premierę swojego najnowszego thrillera Plusk.
– Nie mogli wybrać lepszego terminu, a niech to szlag – dodał i nasunął na głowę kaptur przeciwdeszczowej kurtki, którą jakiś czas temu dostał w prezencie od firmy.
Wiktor należał do prawdziwych twardzieli. Był najlepszy i jak nikt inny potrafił złowić najbardziej skandaliczne kadry, które potem jego gazeta opatrywała wyjątkowo wrednymi komentarzami. Zdjęcia
lądowały na pierwszej stronie „Podglądu” – lidera rankingu kolorowych brukowców z największą liczbą wytoczonych procesów.
Poprawił ostrość, kierując obiektyw na wyjście z klubu. Był cierpliwy. Potrafił tak tkwić wiele godzin, czekając, aż jego trud zostanie nagrodzony.
– Hej, co ty tu robisz z tą lunetą? – usłyszał za plecami jakiś głos i odwrócił głowę, napotykając spojrzenie bezdomnego, który chwiał się na nogach, starając się złapać równowagę. – Pogięło cię, czy co?
– Tego tylko mi brakowało – zniecierpliwił się Wiktor. – Będziesz tu stał i gadał bez końca? – Wyciągnął z kieszeni banknot i wcisnął go pospiesznie w wilgotną dłoń intruza.
– A właściwie mam to gdzieś! – mruknął obojętnie zarośnięty włóczęga i ruszył w stronę baru, gdzie przez całą noc sprzedawano kebaby.
Zniknął za rogiem i Wiktor natychmiast o nim zapomniał, zauważając jakiś ruch po przeciwnej stronie ulicy. W obrotowych drzwiach klubu pojawili się rozbawieni goście. Podpity starszy mężczyzna stawiał z trudem kroki, obejmując dwie chichoczące dziewczyny.
Wiktor bez trudu rozpoznał twarz polityka, który na co dzień ukazywał się w telewizyjnych newsach. Twarz Adriana Klekota. W swoich okrągłych drucianych okularach był tak charakterystyczny, że nie sposób go było nie rozpoznać. To na niego czekał cały wieczór.
Wiktor wstał gwałtownie, prostując zdrętwiałe nogi, i błyskawicznie otworzył torbę, z którą nigdy się nie rozstawał. Wyjął z niej drugi aparat uzbrojony w jeszcze dłuższy obiektyw. Teraz widział już wszystko bardzo dokładnie. Deszcz siąpił, pokrywając lśniącą warstwą wody połyskujący w świetle latarń asfalt. Czuł, że jego cierpliwość zostanie zaraz nagrodzona. W tych sprawach intuicja nie zawodziła go nigdy.
Cała trójka opuszczała właśnie klub, nieświadoma, że ma ich na celowniku. Uwielbiał takie sytuacje. Trzymał palec na spuście aparatu i czekał na najlepszy moment.
– Nie gadaj, serio? – dopytywała się bełkotliwie ciemnowłosa dziewczyna, strącając ze śmiechem wędrującą po jej pośladkach rękę podpitego gościa. – To pewne? Zagrasz w tym filmie? To już uzgodnione? Tak na sto procent? – Nachylała się w stronę przyjaciółki. – Bo wiesz, jeśli to prawda, to ja normalnie chyba się upiję!
– Ty już jesteś pijana – zachichotała druga, przytrzymując się ramienia mężczyzny, który usiłował coś powiedzieć. – Słowo honoru, że tobie też załatwię rolę, wiesz?
– No to ekstra – zabełkotała brunetka. – Po prostu ekstra. Jest zajebiście, wiesz?
– Wiem, tylko cicho sza! Rozumiesz? Nikomu ani słowa, że będę taką… – Wykonała w powietrzu chaotyczny gest sugerujący, że ujrzała coś naprawdę wielkiego. – …gwiazdą, rozumiesz?
– Ty też siedź cicho! – Trąciła zapatrzonego tępo w jej dekolt znajomego. – Słyszysz?
– Daj buzi! – ryknął niespodziewanie, pochylając się w stronę dziewczyny.
– Spadaj – wykrzywiła się lekceważąco. – To co, nikomu nie powiesz? – nalegała, spoglądając groźnie na przyjaciółkę.
– Będę milczeć jak grób – przytaknęła żarliwie brunetka. – Jest zajebiście! – powtórzyła i wylewając resztkę wina do wielkiej donicy, strąciła z ramienia rękę mężczyzny, aby z powrotem ruszyć chwiejnym krokiem w stronę wejścia do klubu.
Mężczyzna objął wysoką blondynkę, która grała w filmie epizodyczną rolę, ale to wystarczyło, aby ją dostrzec.
– Jesteś piękna – pochylając się, wymamrotał jej do ucha.
Wiktor skierował na nich obiektyw, czując ten niepowtarzalny dreszczyk podniecenia, sprawiający, że minione godziny przestawały mieć znaczenie. Teraz liczyła się tylko ta chwila, kiedy trzask migawki jak nagły strzał powali jego ofiarę.
Nie zdążył. Nawet go nie zauważył. Tylko ruch ręki wytrącającej mu aparat, a potem pchnięcie i niekontrolowany upadek na chodnik… Atak był tak niespodziewany, że stracił równowagę i runął bezwładnie, uderzając się w głowę.
Ochrona, jak mógł zapomnieć o ochronie, pomyślał jeszcze i oparł się o ścianę kamienicy, obserwując nogi stojącego przed nim mężczyzny.
– Żadnych zdjęć, koleś – usłyszał. – Ciesz się, że tylko czyszczę ci pamięć. Aparatu, rzecz jasna – zarechotał nieprzyjemnie. – Ale następnym razem, jak zobaczę, że kręcisz się koło klubu, wyczyszczę ci też twoją.
Wiktor starał się skupić wzrok na grubym paluchu wędrującym po przyciskach aparatu. Wydawało mu się, że aparatów i paluchów jest więcej, więc potrząsnął głową i obraz na chwilę się wyostrzył, co pozwoliło mu dostrzec kolejne szczegóły. Widział przed sobą buty ochroniarza i wściekle zielone skarpetki wyglądające spod nogawek jego spodni.
– Ty, elegancik! – wychrypiał z trudem. – Wiesz, co to jest wolność prasy?
– Masz! – usłyszał w odpowiedzi i poczuł uderzający go w nogi aparat. – I spadaj stąd, żebym cię więcej nie widział, a o wolności prasy najwięcej dowiesz się od pana Klekota.
Polityk pakował się właśnie z chichoczącą gwiazdką do służbowej limuzyny. Kierowca ruszył spod wejścia, omijając źle zaparkowane auto, i zaraz gwałtownie zahamował na widok przemykającego przez jezdnię włóczęgi. Po chwili tylne światła samochodu zniknęły za zakrętem.
Wiktor schował aparat do torby i obmacał głowę, sprawdzając wielkość guza. Zaklął cicho pod nosem i rozejrzał się czujnie, czy ktoś przez przypadek nie stał się świadkiem jego upokorzenia. Kątem oka dostrzegł ostatnich gości, którzy ewakuowali się z klubu. Przez chwilę wahał się, lecz w końcu machnął ręką.
– Same płotki – mruknął pod nosem, wzruszając ramionami. – Dość na dziś. – Wyjął z kieszeni telefon i wybrał na klawiaturze numer Pontona. Nazwał tak taksówkarza, nie ze względu na jego tuszę, ale dlatego, że pojawiał się zwykle niczym łódź ratunkowa i holował go do domu swoim wysłużonym mercedesem. „Może jeszcze nie śpi” – pomyślał o swojej dziewczynie i nacisnął klawisz. – Janek? Jestem pod Paradiso, za ile możesz być? – spytał, rejestrując automatycznie w pamięci nazwiska gości wsiadających do samochodów.
– Bez pośpiechu, zawsze zdążysz się spóźnić. – W słuchawce rozległ się śmiech i Ponton dodał ochrypłym głosem: – Jestem za chwilę.
Wiktor pokręcił z niedowierzaniem głową. Długo przyzwyczajał się do stylu Janka, żeby w końcu odkryć, że pod pozorną prostotą kryje się prawdziwa mądrość. Poza tym nikt tak jak on nie znał tajemnic nocnego miasta.
Ania zeskoczyła z siodełka, spoglądając z rozpaczą na jasne spodnie pokryte ciemnymi punkcikami błota. Całą noc padał deszcz, a mijający ją wcześ­niej kierowcy lekceważyli dziewczynę na stylowej holenderce. Po kilku przecznicach zrezygnowała z prób umykania przed niespodziewanymi fontannami wody. Cieszyła się słońcem, które od rana odbijało się w wystawowych szybach, w ogromnych kałużach, w oknach domów, sprawiając, że cały świat wydawał jej się odnowiony jak stary dom po wielkim remoncie.
– Cześć, Anka! – usłyszała głos ochroniarza przyglądającego się jej z uśmieszkiem. – Ale sobie wybrałaś dzień na rowerową przejażdżkę!
Mruknęła coś pod nosem i pochyliła się nad szyfrowym zamkiem blokady. Za chwilę miało się rozpocząć kolegium czy, jak kto woli, Waterloo, bo tak nazywali codzienne spotkania z osławionym Baronem. Łatwo było mu podpaść, a ponieważ nikt nie chciał się wychylać, jedyne, co pozostawało, to polec bezimiennie na polu bitwy.
– W-I-K-I – wyszeptała, otwierając blokadę.
Kod był prosty i oczywisty. Śmiała się czasem, mówiąc, że to szyfr do jej serca i tylko Wiktor wie, jak tam się dostać. Spojrzała szybko na zegarek i jęknęła. I znów pojawi się ostatnia.
Szklany budynek wyglądał jak celująca w niebo przezroczysta rakieta. Zewnętrzne windy, niczym kapsuły, wiozły pasażerów, pozwalając im podziwiać widoczne w dole miasto. Ania lubiła tę chwilę, kiedy wędrowała bliżej nieba, i zawsze zastanawiała się, czy to możliwe, aby piekło było w górze… i jak oni to sobie załatwili.
Przyłożyła identyfikator do metalowej płytki i winda bezszelestnie otworzyła się, aby wpuścić ją do środka. Gdy tylko ruszyła w górę, wiatr przepędził ostatnie chmury. Niebo stało się błękitne, a słońce zaczęło świecić tak mocno, że musiała zmrużyć oczy. Spojrzała w dół, przytykając nos do szklanej tafli ściany. Ujrzała rozmazany obraz skrzyżowania, które zdawało się nierzeczywiste. Pomyślała, że to przez tę ciszę, bo otuliła ją jak mgła.
Redakcja „Podglądu” zajmowała najwyższe piętro biurowca. Pismo należało do Voyeur Media, brytyjskiego koncernu prasowego. Jego tytuły można było dostać we wszystkich europejskich stolicach. Twórcą imperium był Arthur Cox, a jego kariera przypominała Ani historię Obywatela Kane – bohatera ulubionego filmu oglądanego przez nią trzykrotnie w Iluzjonie.
Cox zaczynał od łamania kolumn w rubryce kryminalnej londyńskiego brukowca. Siedząc nad historiami o zdradzonych żonach i zabitych kochankach, marzył o gazecie, która poszłaby krok dalej i pokazała alkowy purytańskiego społeczeństwa. Sen się spełnił, a dewiza First before all widniała teraz na każdym jego tytule.
– Trudno powiedzieć, abym się do niej stosowała – mruknęła pod nosem zrezygnowana Ania, wychodząc z windy prosto na opustoszały hol redakcji.
Zwykle kręcili się tu łowcy sensacji. Ruszyła w stronę recepcji, wpatrując się w widoczne nad nią ogromne oko. Logo firmy wytrzeszczało się na nią złowieszczo. Zamiast tęczówki tkwiło w nim wypukłe lustro, w którym, jak w krzywym zwierciadle, przeglądał się każdy przychodzący gość
czy dziennikarz. Zerknęła na karykaturalne odbicie swojej bladej twarzy, nerwowo poprawiając wy­suwający się ze spinek kosmyk ciemnych włosów.
– Wszyscy są u szefa – poinformowała ją suchym głosem dziewczyna z recepcji. – Radzę się pospieszyć.
Boksy opustoszały, jakby przeszedł tamtędy huragan. Wszędzie szyby, od góry do dołu, cały czas nie mogła się przyzwyczaić do tego braku intymności. Wiktor żartował, że pasowałyby tu jeszcze lustra na podłodze, i powtarzał, że nie zdziwi się, jeśli Baron je niedługo zainstaluje.

Gabinet Bogdana Mrówczyńskiego, zwanego w dziennikarskim światku Baronem, miał przydymione szyby. Dzięki temu mógł on obserwować, co się dzieje w redakcji. Nikt nigdy nie był pewien, czy nie spoczywa na nim właśnie bezlitosne spojrzenie naczelnego.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, to ogromna korkowa tablica z przyszpilonymi do niej zdjęciami aktualnie namierzanych ofiar. Zupełnie jak w biurach śledczych na amerykańskich filmach. Przedmiot żartów zespołu. Słynna tablica Barona. Ściana chwały albo ściana straceń. Ci, których wizerunki się tam znalazły, prędzej czy później trafiali na pierwsze szpalty „Podglądu”. Naczelny powtarzał z upodobaniem: Czysta jest tylko wódka. I rzeczywiście, na każdego potrafił znaleźć haka, na którym następnie wieszał go publicznie ku uciesze czytelników. Naszą misją jest pokazywanie prawdy, a prawda potrafi być okrutna – wbijał im do głowy na każdym kolegium. Słowa te były jedną z sentencji Coxa przyswajanych pilnie przez kierownictwo na szkoleniach w centrali.
Drzwi pozostawiono uchylone. Ania dostrzegła zmieniające się obrazy na monitorze nigdy niewyłączanej plazmy. Głos komentatora nie był Baronowi potrzebny. Hołdował zasadzie, że wystarczy widzieć, żeby wiedzieć. W tle dobiegającej z gabinetu rozmowy wyświetlały się bezgłośnie wiadomości z całego świata.
Ogromne okna odsłaniały miejski pejzaż i za każdym razem, kiedy tu wchodziła, odczuwała podniecenie na myśl, że znów to zobaczy, bo widok zapierał dech w piersiach. Zawsze zatrzymywała się na chwilę, aby zerknąć na statuetkę Peryskopa, ukoronowanie pracy dziennikarskiej Bogdana Mrówczyńskiego, zajmującą honorowe miejsce na wielkim biurku. Na ścianie, tuż przy stole konferencyjnym, wisiała tarcza do lotek. Stół był szklany, więc często odbijało się w nim światło, męcząc siedzących przy nim skazańców. Powtarzano sobie, że nie jest to przypadkowe, bo Baron uwielbiał mieć przewagę.
Ania pchnęła ostrożnie drzwi, zaglądając do środka. Przy zarzuconym papierami stole siedzieli już wszyscy oprócz Wiktora, który był tu na specjalnych warunkach. Baron krążył niespokojnie z kolorową lotką w ręku, przesuwając ją między palcami.
– Poszperajcie na blogach, wypytajcie dawnych znajomych, przewertujcie stare rachunki… Do cholery, czy wszystkiego was muszę uczyć? – usłyszała głos naczelnego. – Nikt nie jest doskonały. – Zaśmiał się nieprzyjemnie i przymierzył się do rzutu w stronę tablicy ze zdjęciami. Zmrużył oczy i opuścił wolno rękę, wpatrując się w Adriana Klekota lidera jednej z prawicowych partyjek, które dość mocno zalazły mu za skórę. – Nikt – powtórzył z naciskiem – nawet Bocian.
Od czasu sejmowej debaty o edukacji seksualnej, kiedy złotousty poseł wygłosił celną myśl, że dobrze jest, gdy nasze dzieci jak najdłużej wierzą w bociany przynoszące noworodki, a cała sala od lewej do prawej wybuchnęła śmiechem, przylgnęła do niego wdzięczna nazwa ptaka o czerwonym dziobie. Z takim nazwiskiem i długimi tyczkowatymi nogami nie mógł spodziewać się innego obrotu sprawy. Gorzej, że cała frakcja została nazwana Stadem Bocianów, co dla Adriana Klekota było potwierdzeniem jego przewodniej roli, a dla piarowców partii sromotną klęską wizji ostatnich sprawiedliwych.
Baron odwrócił głowę i zauważył spóźnioną Anię.
– Jest i Kopciuszek, dobrze się spało?
Nie znosiła tego przezwiska, którym ochrzcił ją Baron, doskonale wyczuwając jej słabość. Była idealistką i całe życie czekała na księcia z bajki. Spotkała go w „Podglądzie” i choć powinna być szczęśliwa, dostała w prezencie od losu także macochę w osobie uciążliwego naczelnego.
– Krótko – odpowiedziała, zaciskając usta.
– Nie płacę ci za spanie. Masz te materiały o Klekocie?
Położyła na stole kartonową teczkę i usiadła, zerkając na Mariolę o wiecznie smutnej twarzy, na której i teraz malował się wyraz współczucia.
– To wszystko, co znalazłam.
Baron odwrócił się od niej i westchnął ciężko, jakby rozmowa z Anią była ponad jego siły. Wreszcie sięgnął po teczkę i wyłuskał z niej dwie strony wydruku.
– Jeśli to jest wszystko, nie zazdroszczę twojemu…
Drzwi otworzyły się z impetem i do środka wpadł zdyszany Wiktor. Baron uśmiechnął się życzliwie.
– O wilku mowa… a raczej o myśliwym – poprawił się naczelny i ruszył w stronę wchodzącego do gabinetu dziennikarza.
– Co jest? – Stanął jak wryty, wpatrując się w widocznego na jego czole guza. – Sprzeczka z narzeczoną?
– Nic tam… zaliczyłem glebę… do wesela się zagoi. – Wiktor spojrzał porozumiewawczo na Anię. – Gorzej, że siadł mi sprzęt. Na amen.
– Słyszałem o tym od chłopców z techniki. Coś tam kombinują – uspokoił go Baron. – Bocian miał farta, ale już niedługo zgaśnie jego szczęśliwa gwiazda, prawda, Wiktor? – Rzucił brawurowo strzałkę w kierunku tarczy, nie trafiając nawet w jej krawędź. Odbiła się od ściany i bezgłośnie spadła na wykładzinę. – Ważne, żeby tobie się udało – zaśmiał się dobrodusznie. – Następnym razem nic mu nie pomoże… – Baron sięgnął po zadrukowane kartki leżące na konferencyjnym stole. – To wszystko, co przygotowała twoja pani – stwierdził ironicznie. – Bierz, jeśli chcesz, bo mnie do niczego się nie przyda… – dodał z krzywym uśmiechem. – Wiecie, co macie robić? – upewnił się jeszcze, wodząc wzrokiem po zebranym audytorium. – A teraz do roboty, bo wieczorem show. – Mariola, ściągnij zaprzyjaźnione telewizory – rzucił, siadając za biurkiem, co zawsze było sygnałem zakończenia kolegium. – A ty, Wiktor, zrób coś z tą śliwą, nie chcę, żebyś wyglądał jak jakiś zbój.
Czerwony neon z napisem Kameleon zwracał uwagę przechodniów, którzy zatrzymywali się, aby popatrzeć, co się będzie dziś działo w modnym warszawskim klubie.
– Ty, zobacz tę blondynę! Czy to nie Figa? – Pucułowata nastolatka wspinała się na palce. – Mówię ci, to musi być ona.
– Co ty, głupia, ta jest starsza. – Chuda koleżanka skrzywiła się pogardliwie. – Zbadaj sobie lepiej wzrok. Nie widzisz? Tu jest plakat. Blaski i Cienie – sylabizowała z trudem. – Jakaś wystawa fotografii… i tak nas nie wpuszczą. – Wskazała brodą rosłych ochroniarzy. – Nie widzisz tych goryli? Spadamy do Carramby.
Jedna z nastolatek o mało nie wpadła na maskę zaparkowanej w cieniu taksówki.
– Niezła zadyma! – Janek siedzący za kierownicą nacisnął klakson.
Dziewczyny uciekły ze śmiechem.
– Długo tak będziemy tu tkwić? Zaraz mi dupa przyrośnie do siedzenia. Zobacz, jest już twoja laska. – Ponton wskazał stojącą w tłumie Anię, która rozglądała się niespokojnie, uśmiechając się zdawkowo do rudej dziewczyny w obcisłych czarnych spodniach.
– O rany, prawie jej nie poznałem – zdziwił się Wiktor, widząc Anię w nowej wystrzałowej kreacji.
Zniknęła gdzieś jej dziewczęcość, ustępując miejsca zmysłowej kobiecości. Ania wyglądała zupełnie inaczej niż zwykle. Chłopak stojący pod ścianą klubu nie mógł oderwać od niej wzroku.
– Idę. – Wiktor otworzył drzwi samochodu. – Dzięki za wszystko, Janek…
– Daj spokój, chłopcze, pokaż im lepiej, kto tu rządzi. – Klepnął go w ramię. – No już…
Janek zatrzasnął drzwiczki i uruchomił silnik. Skrzynia biegów starego mercedesa zazgrzytała przeraźliwie, zwracając uwagę przechodniów. Samochód włączył się gładko w sznur jadących pojazdów. Taksówkarz wystawił przez okno rękę w geście pożegnania i wóz zniknął za najbliższym rogiem.
Wiktor oparł się plecami o mur, przyglądając się przez chwilę tłumowi, w którym rozpoznawał swoich wrogów, przyjaciół i znajomych. Czuł, że to jego dzień i nikt nie może mu go odebrać.
– Nareszcie jesteś! – usłyszał zdyszany głos Ani. – Otwierają za kilka minut. Chodź, idziemy! – Pociągnęła go za rękę do bocznego wejścia. – Musisz być już w środku, jak cały ten tłum wparuje do klubu.
Boczne wejście znajdowało się w zaułku zamkniętym ciężką bramą. Sąsiadująca z klubem wąska przestrzeń miała niepowtarzalny klimat typowy dla starych śródmiejskich kamienic. Ania zawsze starała się zgadnąć, co przedstawiają widoczne w górze kolorowe szybki. Przy odrobinie dobrej woli można je było uznać za witraż, ale osiadający na nich kurz skutecznie zatarł linie łączące poszczególne elementy obrazu.
Popchnęli bramę i wślizgnęli się na podwórze, a potem przez drzwi obite metalową blachą. Wąskie schody wyłożone mocno zniszczonym dywanem zaprowadziły ich prosto do kuchni, gdzie napotkali obojętne spojrzenia kelnerów, którzy ustawiali na tacach kieliszki.
Zdążyli przekroczyć próg sali i w tej samej chwili portier otworzył drzwi, wpuszczając do klubu oczekujących gości. Rozległ się tupot nóg i w ciągu kilku sekund pomieszczenie zapełnił hałaśliwy tłum.

Jedna odpowiedź na Kaktus w sercu, fragment