Czarownica z Radosnej – Zofia Staniszewska

Opublikowany Autor blogksiazki

Fragment powieści:

Moja mama jest czarownicą. Była nią zawsze, choć niektórzy twierdzą, że jest bibliote­karką, pracującą w gimnazjum. Ale czy zwykła bibliote­karka miałaby władzę nad czasem i snem, czy słuchałyby jej zwierzęta i ptaki? Nawet woda z Szarego Jeziora jest jej posłuszna.

Skąd wiem, że ona rządzi czasem? Ponieważ ona go stwarza swoim dzia­łaniem. Bez niej cały świat zastyga w bezruchu, a czas znika. Tak się dzieje, gdy idziemy z mamą do Sanktuarium Ciszy w Mrocznym Zagajniku. Siadamy na mchu, wyprostowane. Mama przy­myka oczy, a wtedy wszystko nieruchomieje. I słońce, i chmury nad nami. Ptaki przestają śpiewać, a mrówki uwijać się. Tylko drzewa jeszcze przez chwilę szumią. Liście delikatnie poruszane wiatrem śpiewają kołysankę. Świat zasypia. Gdy mama podnosi powieki, wszystko oży­wa, a czas zaczyna płynąć. Uśmiecha się, a wtedy świer­gotki drzewne, małe ptaszki z czerwonymi nóż­kami, które zamieszkują nasz Zagajnik, głośno śpiewając, zla­tują z wysokich gałęzi wprost pod nasze nogi. Zajadają owady kryjące się w mchu i nie zwracają już na nas uwagi.

***

Z samego rana zajrzała do mnie Stara Ryśkowa ze wsi. Przyniosła dwadzie­ścia jaj. Zawsze kupuję jajka na wsi, choć są droższe niż w markecie. W ogóle jeśli chodzi o centra handlowe, to należę raczej do C.H. Dezerterów. Ryśkowa zlustrowała dokładnie moją kuchnię, zajrzała nawet do garnka, po czym zaczęła biadolić nad moim losem.

– Łe jery, i gdzie ci, gdowo, przyszło żyć! Na takich koleniach, gdzie czło­wieka ze świcom szu­kać… Samyj, ino z dzieckami. Nie bojacie się to? – sta­ruszka spytała, widocznie retorycznie, bo nie czekając na odpowiedź, cią­gnęła dalej. – Nawet kurów nie macie. Ady to prawdziwie łobraza boska. – Pokrę­ciła z niezadowole­niem głową, po czym przysiadła na zydelku. Nawet niskie taborety wydawały się dla niej za wysokie. – Gdyby żeście tak wiency bymba­sów mieli, ady tylko dwa? Toż ci nudno, kobito!

W tej chwili zaspana Joasia, ze skudłaconymi jeszcze włosami, zeszła do kuchni napić się mleka.

– A dziewczyninie to trzebno sprawić halkę pod spódnicę. Jakże tak, bez niczego pode spodem? Toż majtków można nie założyć, ale żeby halki?! I spód­nica za kolana mo sięgać. Ubrana ta panina Haśka niewydarzenie – jak moje wnuczki. Łobraza boska!

W końcu zawiązała ponownie na siwym koczku chustkę w czerwone maki i zebrała się do wyjścia. Na odchodnym mruknęła jeszcze pod nosem:

– Bez chłopa życie – co to za życie? Do niczego jako i dziurawy kapyć, co go to ni mosz czym zaszyć.

***
Nie znoszę Ryśkowej z jej wścibskim nosem. Te jej rozbie­gane, małe oczy ledwie wystające spod kwiecis­tych chust przyprawiają mnie o dreszcze. Stara zgredka! Przypomina przejrzałą, pomarszczoną dynię. Dynię, którą ktoś ściął w Halloween, wybrał ze środka cały miąższ, tępym nożem wykroił szpary na oczka i usta i przykleił wystający nos. A potem zatknął na krzywy kostur ubrany w powyciągane, bure swetry. A na końcu tchnął życie, montując w środku baterie.

Ryśkowa zaw­sze wszystko wie o wszystkich. Nawet domyślam się skąd. Wieczorami podchodzi pod domy, wzrokiem usypia psy i podgląda przez rozświetlone okna życie mieszkańców. Próbo­wałam ją na tym nakryć, ale jest to prawie niemożliwe. Zgredka przywiązuje do klamek cie­niutkie nici i gdy ktoś otworzy drzwi, natychmiast bezszelestnie znika w ciemnościach nocy jak licho. I tylko zostaje po niej lepka pajęczyna omotana wokół ze­wnętrz­nej klamki.

A od mojej miniówy niech się trzyma z daleka!

Choć jedno trzeba jej przyznać, chusty na głowę ma zajefajne, po prostu lansik!

***

– Cześć, Jagoda!

– Witam Astronoma! Nawóz mam w garażu, kupiłam dziesięć worków.

– Dziesięć worków? Na dwa hektary pastwiska powinno wystarczyć. Zaraz się tym zajmę.

– Paweł, poczekaj chwilę. – Jagoda podeszła do traktora. – Ile to będzie kosztować?

– Co? Rozrzucenie nawozu? – Postawny brunet zeskoczył na ziemię. – Nic. Nie patrz tak na mnie, bo jednak coś chcę.

– Niemożliwe! Ty?

– A widzisz, nie jestem taki bezinteresowny, na jakiego wyglądam.

– Nie? Wszyscy we wsi wiedzą, do kogo udać się po pożyczkę przed pierwszym.

– A jednak. Chciał­bym, żebyś nauczyła mnie jeździć na koniu.

– No, no… Załatwione.

– A że zajmie ci to trochę czasu, żeby było sprawiedliwie, naprawię dach w stajni. Zauważyłem, że przecieka.

– Paweł, nie przesadzaj z tą pomocą, chyba że do emerytury nie nauczysz się jeździć. Wtedy będę miała okazję ci się odwdzięczyć. Ale niestety, nie wy­glądasz na gelejzę.

– To się jeszcze okaże. Tylko pamiętaj – Paweł wytaszczył ostatni worek nawozu z garażu – przez dwa tygodnie albo i dłużej, jeżeli deszcz nie spadnie, nie wypuszczaj koni na pastwisko. Ta chemia musi wejść w ziemię.

– Będę je prowadzać do starego sadu. Dzięki!

***
Joasia lubiła, gdy jej mama zakładała kwieciste spodnie z delikatnego płótna. Zabierały ze sobą wszystkie psy i szły na pola. Jagoda miała dwa bernar­dyny, a ściśle mówiąc: bernardynki, i trzy czarne jak biesy, wesołe kundelki. Kundelki, same suczki, dostały swego czasu imiona, w założeniu mające wzbudzać postrach, korespondujący z ich maścią: Belzebubka, Diabełka i Lucyferka, ale komu by się chciało krzyczeć tak długo: Diabełka do nogi, albo: Lucyferka siad, albo: Belzebubka, zostaw tego kota! Wołamy na nie po prostu Bubka, Beka i Lufka.

***
Weszliśmy do stajni. Drewniana stajnia z wiecznie otwartymi okienkami późną wiosną pachnie tak, jak lubię. Liniejąca sierść, koński pot i nawóz, udeptana słoma i siano, rozgrzane od słońca deski. Konie nie mają tu wydzielonych boksów, do ścian przykręcone są tylko cztery pojemniki, które udają żłoby, i słona lizawka, zabarwiona przez witaminowe dodatki na zielono, a na ziemi stoją trzy wiadra z wodą. Poidła kupiłam już dawno, ale leżą nieza­montowane z tyłu, za przepierzeniem z desek, obok wysokich silosów na owies. Przed silosami jest wygospodarowany kącik z wieszakami na siodła, szumnie nazywany siodlarnią.

Gryf i Beduin, dwa kare wałachy, gdy nas usłyszały, na­wet nie podniosły łbów znad żłobu. Pięć minut temu dostały swoją porcję owsa, którą właśnie kończyły. Epona niespokojnie zastrzygła uszami, ale już po chwili porozumie­wawczo parsknęła. Jej wymię niecierpliwie ssało kilkutygodniowe źrebię.

– Super masz tę klacz. – Paweł z uznaniem przyglądał się wysmukłej, sil­nej sylwetce konia. Uśmiechnął się na widok różnokolorowych kopyt, na któ­rych barwa różowa i łososiowa przechodziła kapryśnie w ciemny grafit. Pod­szedł bliżej do Epony, dał jej marchewkę i pogłaskał po miękkich, piegowa­tych chrapach i jasnej szyi, na której ciemniały okrągłe plamy. – Ta maść jak się nazywa?

– Jabłkowita. Wezmę cię na lonżę. Wyprowadź Gryfa, gdy skończy z owsem!

Przygotowałam szczotki, zgrzebło, uzdę, kopystkę, na którą mówimy tu kopytnik, i dawno nieużywane czapsy oraz toczek Domi­nika. Paweł wytaszczył z siod­larni czaprak i siodło.

– Przymierz. – Podałam mu czapsy. – Te powinny być dobre, moich byś nie opiął na łydce.

Gdy Paweł wskoczył na siodło, od razu wiedziałam, że nie siedzi pierw­szy raz na ko­niu.

– Jeździłem już kiedyś, ale dawno, w dzieciństwie – wyjaśnił w odpowie­dzi na mój py­tający wzrok.

– W takim razie idziemy od razu na padok. – Odłożyłam długi bat i lonżę na miejsce. Czułam, że Paweł świetnie sobie poradzi bez niej.

***
Czasami o świcie budzi mnie natarczywy świergot ptaków: kosów, wró­bli, gajówek. Wirtuozów wśród kosów poznaję po głębokim tonie, który stopniowo się nasila, a po chwili kunsztownej przerwy kończy fantazyjnym ozdobnikiem lub nawet imitacją głosów innych ptaków. Gnieżdżące się u mnie w zaroślach dzikiej róży niepozorne, szare gajówki, które trudno wypatrzyć, zdradza głośny i melodyjny tryl. W ich wysmakowane pieśni często wdziera się kłótliwe ćwierkotanie neurotycznych wróbli. Staram się wtedy nie zasnąć, wyglądam przez okno. Daleko na łące, po­śród traw, cha­brów i maków, z porannej mgły wyłania się biała klacz ze swym źrebięciem, a za nią czernią się smoliście dwa pozostałe wierzchowce. Skowro­nek wzbija się wysoko w niebo i rozszala­łym trelem oznajmia światu, że dzień znów zwyciężył ciemność, i można udawać, że jest tak, jak było na początku.

***
Idziemy z mamą i braciszkiem do Sanktuarium. Mama niesie butelkę wody, Jaś trzy kubki, a ja w szklanym pojemniku pyszną szarlotkę. Psy zosta­wiliśmy w domu. Do Mrocznego Zagaj­nika nie mają wstępu nie tylko ze względu na myśliwych. Mogłyby wypłoszyć Ciszę. W Sanktuarium wiekowe dęby i buki porasta bluszcz. Wspina się po pniach, a nawet wyższych kona­rach. Na pięknym, puszystym mchu mieści się ołtarzyk, czyli stara drewniana skrzynka, pomalowana w czerwone kwiaty. W środku mieszka Tajemnica.

Jak zwykle mama zamyka oczy i przez moment stapia się w niej Rzeczy­wistość Śnienia i Rzeczywistość Opowieści. Jaś kładzie się na plecach i ob­ser­wuje znieruchomiałego dzięcioła, a ja ukradkiem skubię szczawik o białych kwiatkach. Jest to szczawik zajęczy, okropnie kwaśny, i mama ciągle mówi, że zjadany w większych ilo­ściach szkodzi. Ale ja wiem, że nic mi nie będzie.

Nagle ptaki znów zaczynają śpiewać, mama otwiera oczy i opychamy się ciastem. Ostatni kawałek placka kruszymy i kładziemy na ołtarzu obok skrzynki w kwiaty. To ofiara dla mrówek, robotnic ziemi.

***

– Mamutek, opowiedz nam bajkę.

– A o czym?

– Ja chcę, żeby była o koniach – prosi Jaś.

– Dobrze, opowiem wam baśń o Eponie – zgadza się po chwili Jagoda.

BAŚŃ PIERWSZA

EPONA, BOGINI KONI
Działo się to dawno temu, gdy po ziemi, oprócz zwykłych ludzi, przecha­dzali się nie­śmiertelni bogowie lasów, jezior, strumieni, gór. Wśród nich deli­katną urodą wyróżniała się jasna Epona, której posłuszny był każdy koń, nawet najdzikszy rumak. Jeździła ona polnymi i leśnymi ścieżkami na siwej klaczy, za którą biegł nieodmiennie rozbrykany źrebak.

– A jak miał na imię ten źrebak? – spytał zaciekawiony Jaś.

– Nazwano go Equuleus, w skrócie Ekuś.

– To zupełnie jak u nas! – zdziwił się chłopiec.

Epona mijała sioła i warowne grody, goszczono ją w strzelistych zam­kach, a wszędzie doglądała i leczyła konie. Na ludzi nie zwracała uwagi. Aż pewnej jesieni na łące, gdzie pa­sła się klacz, zastąpił Eponie drogę młody wo­jownik z mieczem i w kolczudze, dosiadający wspaniałego ogiera. Za nim podą­żało kilku pachołków. Bogini bez strachu spojrzała na męża, a wówczas rycerz zdjął hełm z brązu i wiatr rozwiał mu płowe, długie włosy.

– Pani – zwrócił się do Epony – wracam z wyprawy wojennej. Rok temu, gdy zna­lazłem się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ślubowałem, że speł­nię prośbę matki. Gdy błogosławiła mnie na wojnę, zażyczyła sobie mojego ożenku z pierwszą dziew­czyną napotkaną w rodzinnych stronach. Boje skończyły się i moi towarzysze ­rozjechali się już szczęśli­wie do swoich domów, a i ja przy­byłem właśnie na ziemię, którą rządzi mój ojciec.

– Więc cóż? – spytała obojętnie bogini.

– Jesteś pierwszą niezamężną niewiastą, którą ujrzałem w tych stronach.

– Śmiertelniku, chyba nie wiesz, do kogo kierujesz swe śmiałe słowa – roze­śmiała się ja­sna pani.

– Epono, piękna bogini, jestem wojownikiem i nie ulęknę się niewiasty, choćby miała moc stu mężów – hardo odrzekł młodzian.

– Ty chcesz spełnić przyrzeczenie, ale i ja obiecałam sobie, że poślubię tylko tego boga lub męża, który prawdziwie mnie pokocha.

– Pani, nie można cię zobaczyć i nie pokochać – żarliwie zapewnił wojow­nik.

– Jak cię zwą, rycerzu?

– Wołają mnie Celtyk.

– Ten, kto kocha, widzi sercem, nie oczami. Czy zawsze mnie rozpoznasz? – spytała ta­jemniczo.

– Zawsze! – zapewnił Celtyk i w tej samej chwili bogini, siedząca dotąd na koniu, znik­nęła. Zdziwiony rycerz przetarł oczy, ale nic to nie pomogło. Na łące nie było śladu nie­wiasty. Wtedy młodzian zsiadł ze swojego rumaka i pod­szedł do siwej klaczy. Chwycił ją za uprząż bogato zdobioną srebrnymi ćwie­kami i spojrzał w wielkie oczy zwierzęcia. Następnie rzekł:

– Ty jesteś moją wybranką.

Na te słowa klacz zarżała i pogalopowała przed siebie. Celtyk śpiesznie dosiadł swo­jego rumaka i z miejsca pocwałował za uciekającą Eponą. I tak przez trzy dni i trzy noce uciekała bogini przemieniona w klacz, a młody wojow­nik bez chwili wytchnienia podążał za nią. I stało się tak, że o zmierzchu trze­ciego dnia przejechali Granicę Mgieł, za którą rozpo­ściera się Królestwo Za­światów, zamieszkane przez bogów i duchy. W tym miejscu dumna pani zgo­dziła się zostać żoną Celtyka. I radował się rycerz swoją żoną wiele dni i nocy. W ­końcu jed­nak ­młody ­wojownik zatęsknił za matką staruszką. Nie mógł ­wjechać jednak do Krainy Śmiertelnych i powrócić do bogini. Wówczas Epona, pełna obawy o życie wybranka, znalazła radę na żałość męża. Celtyk mógł odwiedzić rodzinny dom pod warunkiem, że jego stopa nie dotknie ojczystej ziemi. Wojownik dosiadł swego konia i wyruszył w podróż do krainy ludzi. Jechał trzy dni i trzy noce…

– A jak robił siusiu? – zainteresował się Jaś.

– Z konia. Na pewno jakoś można sobie poradzić. Nie przerywaj! – znie­cierpliwiła się Joasia.

Gdy jednak Celtyk zobaczył swoją matkę, zsunął się z rumaka, żeby wziąć ją w objęcia. I wtedy właśnie stracił nieśmiertelność. Nigdy już nie zobaczył się z boginią koni, choć wiele razy jeździł nad Granicę Mgieł i nawoływał żonę.

– Nigdy? – upewniła się dziewczynka.

– No… gdy umarł, dostał się do Królestwa Zaświatów.

– To znowu się dobrze kończy. – Joasia nie wiedzieć czemu była niezado­wolona. – Spotkali się po śmierci i kochali się. Tak? A wcześniej? Wcześniej – to się nie liczy? Duchy nie mogą tak kochać jak ludzie i być wtedy, gdy się ich potrzebuje.

– To tylko baśń, Joasiu – Jagoda próbowała uspokoić córkę.

– A ty jesteś romantyczka! Jak mówi ciocia? Niepoprawna romantyczka!

Jagoda spojrzała ze zdziwieniem na swoją trzynastoletnią córkę. „Kiedy ona tak wydoroślała?”

– I to już koniec? – spytał synek.

– Koniec. A jeśli nad ranem zobaczysz wyłaniającego się z mgły rycerza w zbroi, jadą­cego na rosłym ogierze – nie musisz się bać. To Celtyk odwiedza miejsca, w których niegdyś bywał.

– Ja się nie boję rycerzy – zapewnił Jaś – ale bardzo bym chciał choć na chwilę do­stać się do Królestwa Zaświatów. Tam można spotkać umarłych, prawda?

c.d. w książce…

2 odpowiedzi na Czarownica z Radosnej – Zofia Staniszewska