Róże cmentarne – Krajewski, Czubaj

Opublikowany Autor blogksiazki

Róże cmentarne to kryminał warty zauważenia, nie tylko ze względu na autorów – Marka Krajwskiego i Mariusza Czubaja. Książka jest swego rodzaju kontynuacją Alei Samobójców, której sukces zachęcił autorów do napisania nowych przygód Patery. Wspomnę też, że Mariusz Czubaj kilka miesięcy temu napisał powieść kryminalną 21:37 (którą też czytałem więc mam jakieś porówanie).

Zagadka w Różach cmentarnych jest dość zawiła i tym samym interesująca. Autorzy wracają do postaci Patera, którego zachowanie jest dla mnie czasem komiczne, ponieważ chce jak najszybciej rozwiązać zagadkę, a przez to popełnia wiele błędów. Akcja rozgrywa się współcześnie, na Wybrzeżu… Akcja toczy się bardzo szybko, a sama książka wciąga od pierwszej do ostatniej strony.

Nadkomisarz Jarosław Pater przygotowuje się do wakacyjnego wyjazdu z atrakcyjną kobietą, kiedy dostaje wezwanie do zbadania dziwnej sprawy: W tartaku pod Wejherowem znaleziono zmumifikowane zwłoki nieznanego mężczyzny. Co gorsza, równocześnie okazuje się, że nad morzem przebywa najprawdopodobniej seryjny morderca, który powtarza zbrodnie sprzed lat. Po ostatnim zabójstwie napisał do policji, że jedzie „pooddychać jodem”…
Pater rozpoczyna śledztwo, w którym przyjdzie mu opuścić rodzinne Trójmiasto i odnaleźć się w układach i układzikach rządzących małymi miejscowościami wypoczynkowymi. Zapracowany nadkomisarz musi zwodzić obietnicami rozdrażnioną towarzyszkę. Okazuje się bowiem, że odkryta właśnie zbrodnia przypomina zabójstwo, którego sprawcy nie zatrzymał kilka lat temu. Czy tatuaż, który miały wszystkie ofiary, będzie kluczem do rozwiązania tej zagadki?

Czyta się ten kryminał bardzo dobrze, intryga wciąga, podobać się mogą również dowcipne odniesienia do polskiej rzeczywistości, zarówno do bieżącej polityki jak i popkultury.
Zdzisław Pietrasik, Polityka

Mimo współczesnego sztafażu rozpoznajemy niezawodne chwyty Krajewskiego, za pomocą których kreował duszne, niepokojące klimaty w Breslau. Jędrne słownictwo na przemian z uwagami lingwistycznymi. Mnogość charakterologicznych dewiacji i potworności. Do tego dużo alkoholu, kac i migrena.
Rzeczpospolita

Fragment Róży Cmentarnych:

Świat zwraca ci to, co sam mu dasz.
Nadkomisarz wpatrywał się bezradnie w toyotę, która zakaszlała, jakby wydawała ostatnie tchnienie, a następnie rozkraczyła się na środku ulicy.
„Może powinienem być trochę milszy dla tej dziewczyny w biurze podróży”, pomyślał Pater. A później przypomniał sobie wyświetlacz telefonu, napis: „Żarówa”, i przysłowie, że nieszczęścia lubią chodzić parami. Miał złe przeczucia, a zarazem wiedział, że jest sam sobie winien. Tak. Może powinien być lepszy dla świata, i wtedy świat byłby łaskawszy dla niego.
Zostawił samochód na poboczu niedaleko redakcji „Dziennika Bałtyckiego”. Na klawiaturze telefonu wystukał numer znajomego mechanika. Umówili się, że Pater zostawi kluczyki do toyoty w komendzie. Ostatni kilometr do Komendy Wojewódzkiej pokonał pieszo.
Nie spieszył się. Zatrzymał się przy witrynie prezentującej pierwsze strony gazety z Wybrzeża. Przypatrywał się tytułom i zdjęciom, jakby widział je pierwszy raz w życiu. Śmierć Józefa Stalina. Porozumienia sierpniowe komunistów z „Solidarnością”. Wizyta papieża na Westerplatte w 1987 roku. Triumf Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich. Katastrofa promu „Heweliusz”.
W gabinecie Cichowskiego pragnął znaleźć się jak najpóźniej. Wszedł do baru „Istambuł” i zjadł kebaba. Po raz pierwszy od wielu lat patrzył na Gdańsk jak na obce miasto. Tak jakby przybył w to miejsce z daleka. Na przykład z greckich wysp. W oddali mignęła mu wojewódzka biblioteka. Przypomniał sobie, że kilka lat temu podczas remontu znaleziono w tym budynku, który w czasie wojny był szpitalem, zamurowane zwłoki. Tożsamości mężczyzny pogrzebanego dziesiątki lat temu nie udało się ustalić. Nagle wrócił myślami do ufoludka z tartaku. I poczuł się tak, jakby nigdy nie opuszczał Wybrzeża i nigdy nie miał już tego zrobić.
W przejściu podziemnym, prowadzącym wprost na teren komendy, spojrzał na graffiti przedstawiające parę w namiętnym pocałunku. Minął ponury gmach z ciemnoczerwonej cegły, należący do ABW i kojarzący się z kazamatami. Schody komendy ozdobione były betonowymi kulami, które Wielochowi zawsze przypominały kształt głowy naczelnika Cichowskiego.
Pater wszedł do sekretariatu szefa i spojrzał na panią Marzenkę, sekretarkę, która słynęła ze swoich min, jakimi opisywała wchodzącym aktualny nastrój szefa. Widząc Patera, pani Marzenka podniosła w górę oczy, odsłoniła zęby, a kąciki jej warg zjechały ku brodzie. Miało to chyba znaczyć: „Stary jest wściekły i zdumiony”. Nadkomisarz prychnął pogardliwie. Był zdania, że nawet kobiety występujące w filmach porno mają więcej talentu aktorskiego niż sekretarka szefa. Bez pukania wszedł do gabinetu Cichowskiego i głośno – zbyt głośno! – wyrzucił z siebie słowa powitania.
Nikt na nie nie zareagował. Żarówa wydawał pani Marzence przez starożytny interkom polecenie pełnej blokady swojego gabinetu. Jakaś tęga kobieta w wyciągniętym T-shircie biła opuszkami po klawiszach potężnego telefonu komórkowego. Szczupły szpakowaty mężczyzna z bródką à la Jerzy Dudek przeglądał leżące przed nim zadrukowane kartki. Sześćdziesięcioletni – chyba farbowany – brunet pił gorącą herbatę z lekkim świstem. Pater stanął zdumiony. Ludzi tych widział po raz pierwszy w życiu.
– Siadaj, Jarek – mruknął Cichowski. – Kawa? Herbata?
Pater usiadł. Przypomniał sobie smak „Ekspresowej” w woreczkach i cienkiej kawy, po której musiał wydłubywać sobie z zębów kawałki zmielonych ziaren.
– Dziękuję – odparł – za kawę i za herbatę. Czy mógłbym prosić o szklankę wody? – Cichowski posunął w jego stronę kubek z napisem „Kochaj swoją policję” i potężną czaszką odruchowo wskazał plastikową butlę, która spoczywała w wysokim drewnianym stojaku.
Pater nalał sobie wody, lecz jej nie wypił. Brunatna obwódka w niedomytym kubku pomogła mu skutecznie na pragnienie. Wpatrywał się w nią uparcie, prawie nie słysząc, jak komendant przedstawiał zebranym jego osobę. Dotarł do niego jednak komplement: „mój najlepszy oficer śledczy”. Następnie Cichowski krótko przedstawił zebranych.
– Pani profesor Artemida Prociw-Bury jest językoznawcą z Uniwersytetu Gdańskiego, pan komisarz Jacek Aleksandrowski jest panu chyba znany, a pan nadkomisarz Zygfryd Marks jest policyjnym psychologiem z Komendy Głównej.
W głowie Patera zapanował mętlik. Poczuł coś w rodzaju przesytu. Artemida Prociw-Bury, Zygfryd Marks… „Za dużo tych osobliwych nazwisk naraz”, pomyślał. Spojrzał najpierw na krótko ostrzyżoną siwą panią profesor. Wyciągnięty i sprany T-shirt mocno kontrastował z modnymi okularami o potężnych oprawkach, które zasłaniały jej pół twarzy. Spod spódnicy wystawały stopy w sandałach i w kraciastych podkolanówkach. Zygfryd Marks spojrzał na Patera z powagą spod farbowanych na czarno brwi, na które składały się liczne, długie i poskręcane włosy. Pater odwrócił się do Jacka Aleksandrowskiego i już miał zapytać, gdzie i kiedy się poznali, kiedy ten uprzedził jego pytanie.
– Jestem członkiem kolegium redakcyjnego „Przeglądu Policyjnego”. – Musnął swoją bródkę kciukiem i palcem wskazującym. – A pan kiedyś opublikował u nas swój artykuł… Ale w realu widzimy się po raz pierwszy.

Pater postanowił zapytać swoją siostrzenicę o znaczenie wyrazu „real”, który jemu samemu kojarzył się z przepłacanymi, narcystycznymi i metroseksualnymi piłkarzami ze stolicy Hiszpanii.
– Zaczynamy. – Cichowski podrapał się po błyszczącym czole. – Komu w drogę, temu trampki parują, jak ja to mówię. Nadkomisarzu Marks, bardzo proszę!
– Tak. – Marks wyjął paczkę papierosów, pokręcił nią po stole i schował z powrotem do kieszeni, widząc surowe spojrzenie pani profesor Prociw-Bury. – Ulica Sobieskiego w Krakowie, drugiego lipca, godzina szósta rano. W przechodniej bramie znaleziono zwłoki dziewczyny. Andżelika Janas, lat siedemnaście, kilkanaście ran nożem. Ostatni raz widziano ją, jak wychodzi z dyskoteki „Afera”, aby porozmawiać z kimś przez telefon. Dyskoteka ta jest oddalona o dziesięć minut drogi od miejsca znalezienia zwłok. Na Sobieskiego nikt niczego nie widział. Brak motywu seksualnego. Czy to się panu z czymś kojarzy? – zwrócił się do Patera.
– Mnie się kojarzy dzisiejszy dzień jedynie z piłką nożną – powiedział lekko poirytowany Pater. – Pańskie nazwisko ze świetnym napastnikiem Ruchu Chorzów, Joachimem Marksem, a nazwisko tej zamordowanej z byłym trenerem naszej reprezentacji…
– Achim Marks to mój kuzyn ze strony ojca – rozpromienił się czarnobrewy. – Ale pan jest za młody, nie może go pan pamiętać… A zresztą, po co mamy sobie „panować”, jeśli mamy razem pracować. Mnie jest Zyga, a jak tobie?
– Jarosław – mruknął Pater, w najwyższym stopniu zaniepokojony zapowiedzią jakiegoś wspólnego działania.
– Ciekawa burza mózgów, panowie – przerwała im pani profesor – ale ja nie mam czasu ani na burzę mózgów, ani na panów bruderszafty.
– Komisarzu Aleksandrowski, bardzo proszę – powiedział Cichowski – panu to na pewno się z czymś kojarzy.
– Tego samego dnia, kiedy znaleziono tę licealistkę – redaktor znów pomasował wypielęgnowaną bródkę – jeden z mieszkańców kamienicy, tej z przechodnią bramą, przypomniał naszym krakowskim kolegom, że w tym samym miejscu przed laty Karol Kot zaatakował jedną ze swoich ofiar. To też była młoda dziewczyna. Wtedy zwrócono się do mnie jako eksperta…
– Komisarz Aleksandrowski – Cichowski wszedł mu w słowo, widząc pytające spojrzenie Prociw-Bury – jest jednym z najlepszych znawców historii polskiej kryminalistyki.
– Wtedy zwrócono się do mnie jako eksperta – powtórzył Aleksandrowski upartym i nieco poirytowanym głosem, jakby nie słyszał pochwalnej opinii z ust komendanta – żebym sprawdził, czy przypadkiem jakieś ostatnio popełnione i niewyjaśnione zabójstwa nie zgadzają się ze sprawami sprzed lat. Tak jak sprawa Andżeliki Janas ze sprawą Karola Kota. Wysłałem mejle do naczelników wydziałów zabójstw na terenie wszystkich województw. Poprosiłem o przysłanie mi danych na temat ostatnich morderstw. Otrzymałem odpowiedzi i zrobiło mi się gorąco. Popełniono bowiem dwa morderstwa, które przypominają zabójstwa sprzed lat. Proszę państwa, być może mamy do czynienia z kimś, kogo w amerykańskiej literaturze na temat seryjnych morderców nazywa się copycat killer.
– Byłbym wdzięczny, gdybyśmy używali polskich określeń i zrezygnowali z nazw, które niepotrzebnie zaśmiecają nasz język. – Irytacja Patera narastała, co nie przeszkodziło mu zauważyć, że językoznawczyni z uniwersytetu przyjęła jego uwagę z aprobatą.
Aleksandrowski zrobił zdumioną minę. Teraz wyglądał jak Jerzy Dudek przepuszczający między nogami piłkę lekko podaną przez własnego obrońcę, w meczu Liverpoolu z Manchesterem United.
– Morderca naśladowca. – Marks wyjął papierosa i włożył go do ust, nie zapalając. – Widziałeś, Jarek, film Psychopata?
– Nie. Pewnie jakieś kino klasy D z litrami keczupu? – drwiąco odpowiedział Pater.
– Całkiem niezły film. Z Sigourney Weaver, która cierpi na agorafobię, a ma pomóc w schwytaniu psychola. Otóż ten osobnik w filmie – ciągnął Marks – zabijał, powtarzając wyczyny innych morderców. Naśladował swoich idoli. Niektórzy mordercy, zwłaszcza w tej pieprzonej Ameryce, mają status gwiazd rocka czy sportu.
– Ale nasz kraj to nie jest pieprzona Ameryka, jak się pan… jak się wyraziłeś – z niechęcią poprawił się Pater.
– Jesteś w błędzie. – Marks uśmiechnął się. – Nie gniewaj się, ale to nie najlepszy argument. Otóż…
– Przepraszam, przerwę wam – powiedział Cichowski. – Mam zaraz następne spotkanie, o szczegółach pogadacie beze mnie.
– Zaraz, zaraz – myśli Patera wirowały niczym ubranie podczas ostatecznej fazy prania – co to znaczy „pogadacie beze mnie”?
– Widzisz, Jarek – Cichowski poluzował granatowy krawat w myszki miki i rozpiął pod szyją różową koszulę z krótkim rękawem – z tym osobami przy tym stole tworzymy ekipę. Nadkomisarz Marks jest policyjnym psychologiem, który profiluje przestępcę, komisarz Aleksandrowski zna dawne zbrodnie i przewiduje, gdzie ten skurwiel uderzy, a pani bada… Co? Jak to się nazywa?
– Idiolekt i socjolekt mordercy – wtrąciła Prociw-Bury, wyraźnie niezadowolona z pominięcia przez Cichowskiego jej stopnia naukowego. – To znaczy osobniczą, indywidualną odmianę języka oraz ewentualny żargon. Mam pomóc dowiedzieć się na podstawie językowych cech idiolektycznych i socjolektycznych, kim on jest. Na przykład – uśmiechnęła się nieznacznie, widząc nieco zdesperowaną minę komendanta – pan użył, panie inspektorze, substandardowego wyrazu „skurwiel”. Użycie to pozwala mi na wyciągnięcie wniosku, że…
Pater nie słyszał dalszego ciągu. Monotonny wywód pani profesor ginął pośród głuchych uderzeń krwi w uszach. „Jesteśmy jedną ekipą. Tworzymy ekipę. Jesteśmy razem, wir sind ein Team, jak krzyczeli niemieccy piłkarze przed meczami na ostatnim mundialu. Ja jednak nie należę do żadnej ekipy”, pomyślał, „bo ja z nimi nie zostanę przy tym stole, a oni ze mną nie polecą na Folegandros. Nie obchodzi mnie pogrobowiec Karola Kota”. Komórka zawibrowała w jego kieszeni. Przyszedł SMS. Pewnie od Joasi. Nie patrząc na brunatną pręgę na ścianie kubka, Pater wypił duży łyk wody i wstał gwałtownie. Prawie biegiem ruszył do drzwi.
– Wszystkie urlopy odwołane, Jarek! – krzyknął komendant.
Nadkomisarz zdjął dłoń z klamki i odwrócił się gwałtownie do zebranych.
– Wszystkie urlopy odwołane? – Pater zrobił minę podobną do tej, którą niedawno stroiła pani Marzenka, i zaczął syczeć. Jego głos załamywał się ze wściekłości. – A co my tu, w Gdańsku, mamy wspólnego z jakimś krakowskim Karolem Kotem i jakimś krakowskim mordercą naśladowcą? Wszystkie urlopy odwołane? Moi ludzie, Wieloch i Kulesza, nie wyjadą na wczasy ze swoimi rodzinami, bo w Krakowie nastąpiła reinkarnacja Karola Kota?
Cichowski szarpnął krawatem i całkiem go rozwiązał. Rozpiął kolejny guzik różowej koszuli. Obie te części garderoby dostał niedawno od swojego wnuczka na pięćdziesiąte urodziny i traktował je z wyjątkowym pietyzmem. Jednak nie teraz. Skierował się do językoznawczyni i zabrał jej sprzed nosa kartkę. Podszedł do Patera, chwycił go za szyję i obrócił w stronę ściany. Drugą ręką przycisnął do ściany ową kartkę. Na jej brzegach była zaschnięta krew.
– Wiesz, czyja to krew? Dziewczyny z Krakowa, Andżeliki Janas – wysapał i owionął Patera nikotynowym oddechem. – A teraz czytaj to, kurwa! Na głos!
– I kto to wie prócz mnie? Wystarczy Krakowa. Idą wakacje. Pora pooddychać jodem. Tym razem bez atrakcji. Atrakcją będzie śmierć. Odezwę się po swojemu, możecie być pewni – przeczytał nadkomisarz.
– Czytaj czwarte zdanie! – warknął Cichowski.
– Pora pooddychać jodem.
– Jodem, rozumiesz, Jarek? – Cichowski puścił Patera i odwrócił się do okna. – On tego jodu nie kupi w aptece. Już wiesz, dlaczego żaden z pomorskich, żaden ze słupskich, koszalińskich, szczecińskich i gdańskich policjantów nie wyjedzie teraz na wakacje? Ale choćby wszyscy pojechali na Seszele, to ty i tak nigdzie nie pojedziesz, a wiesz dlaczego? Bo będziesz go szukał.
Komendant uderzył ręką w parapet tak mocno, że podskoczyły kwiatki i zabrzęczały talerzyki, które służyły za podstawki pod doniczki. Kraciaste podkolanówki profesor Prociw-Bury zadrżały.
– I ty go, kurwa, znajdziesz!