Operacja Red Ball Express – David L. Robbins

Opublikowany Autor blogksiazki

D+46
22 lipca
Lesiste zbocza Mont Castre pozostawiły trwałe ślady na „Tough Ombres”.

Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. Ben i Sam Baum szli wzdłuż linii Trzysta Pięćdziesiątego Ósmego. Od przełamania Linii Mahlmana minęło dziesięć dni, a Dywizja nadal lizała rany. Po przejściu po stokach Wzgórza Purpurowych Serc żołnierze dzielili się na trzy grupy: tych, co przeżyli, rannych i martwych. Ci pierwsi dzielili się na jeszcze dwie kategorie: zahartowanych weteranów i przerażonych ludzi, którzy byli na skraju załamania nerwowego i w każdej chwili mogli uciec.

Martwi i ranni, prawie połowa dywizji, zniknęli. Ich miejsce zajęli niedoświadczeni żołnierze i oficerowie, którzy nie przeżyli walk pomiędzy winnicami i zdobywania Mont Castre. Patrząc na straty z punktu widzenia statystyk, jasne było, że zginęło więcej żołnierzy, niż dywizja liczyła na początku.

Ben nie był w stanie odpowiedzieć na każde wołanie, jakie dobiegało go z półmroku. Pierwszy i drugi batalion, prawie tysiąc ludzi, czekały na pozycjach, gotowe ruszyć w kierunku wąskiej rzeki Seves.

Ben z Samem u boku szybkim krokiem przemierzali umocnienia, podtrzymując ludzi na duchu. Niekiedy widział znajomą twarz, wtedy w milczeniu kiwał głową, pokazując w ten sposób, że rozpoznaje dawnego towarzysza broni. Prawda była taka, że szukali Phineasa.

Ben chciał znaleźć baptystę, aby powiedzieć mu, że jest do dyspozycji i życzyć mu szczęścia. Zajęcie wsi St. Germain-sur-Seves było jedyną operacją, jaką armia wykonywała tego dnia. Reszta wojsk czekała, zbierając siły na decydujące uderzenie, które miało dokonać wreszcie przełomu. Nikt nie wiedział, kiedy i gdzie dokładnie to się stanie, ale wszyscy liczyli na sukces.

Ben spytał kilku żołnierzy, czy widzieli kapelana Allenby’ego. Każdy z nich odpowiedział twierdząco, wskazując zupełnie inny kierunek niż pozostali. Phineas swoim zwyczajem kręcił się pośród swoich ludzi, nie mogąc usiedzieć na miejscu.

Żaden z żołnierzy pierwszego batalionu nie odezwał się ani słowem do Sama. Rabin obawiał się, że będą zazdroś­ni lub nieprzyjemni w stosunku do pomocnika kapelana. Ben nigdy nie widział asystenta Phineasa, biedny chłopak zapewne nie mógł nadążyć za swoim niezmordowanym szefem. Weterani od razu rozpoznali, że Sam jest jednym z nich. Widać to było po brodzie, ubłoconych butach, spojrzeniu. Młodzi żołnierze obawiali się zagadnąć ponuro wyglądającego Sama.

– Hej, ojcze – zawołał porucznik, podbiegając do nich. – Ma pan chwilkę?

Oficer był ogolony, ale jego mundur domagał się wizyty w pralni, a mężczyzna śmierdział potem. Ben spojrzał na niego, usiłując przypomnieć sobie, czy zna go ze wzgórza Mont Castre. Chyba nie spotkali się osobiście, ale porucznik na pewno tam walczył.

– Mam takiego chłopaka w moim oddziale. Mógłby pan z nim pogadać?

– Spróbuję zdążyć, poruczniku. Muszę się skontaktować z głównodowodzącym regimentu. Możemy z tym zaczekać?

Oficer potarł się po karku, najwidoczniej nie chcąc zrezygnować. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Sam ruszył w stronę żołnierzy, klucząc pomiędzy lisimi jamami, w których spali, i szukając problematycznego żołnierza. Znalazł go na tyłach, gdzie siedział skulony, tuląc karabin i kołysząc się w przód i w tył. Już na pierwszy rzut oka widać było, że to nowy rekrut, któremu niewiele brakuje do kompletnego załamania nerwowego.

Sam usiadł obok niego, odkładając karabin. Objął chłopaka ramieniem i pochylił się tak nisko, że zetknęli się hełmami. Zaczął coś szeptać do ucha chłopaka, a porucznik stojący obok Bena uśmiechnął się i powiedział:

– Naczynia też zmywa?

– Jeszcze nie wiem – odparł z uśmiechem Ben. – Ale chyba tak.

Porucznik spojrzał na wschód, na łąki i pas ziemi, który oddzielał ich od rzeki. Skrzywił się z niezadowoleniem.

Ben podążył za jego spojrzeniem i powiedział:

– Nie wygląda na trudny teren do walki. Operacja na małą skalę.

– Niby tak.

Porucznik westchnął i odsunął hełm na tył głowy, spoglądając na gęstniejącą poranną mgłę. Dzień zapowiadał się deszczowy i ponury.

– W moim oddziale jest pięćdziesięciu ludzi. Trzydziestu z nich znam od dwóch dni. Dwóch moich sierżantów służy ze mną od wczoraj, a ja nie potrafię powiedzieć, jak wygląda mój dowódca. – Wskazał ręką na pas zielonej trawy przed nimi. – Przed nami atak w świetle dnia. Mamy przejść przez otwarty teren i przekroczyć rzekę. Nie mam czołgów, które powinny rozpocząć natarcie, a w całej Normandii panuje dziś spokój. Jesteśmy jedyną jednostką, która ma wykonać działania zaczepne.

– Rozumiem, co ma pan na myśli.

– To nie koniec, ojczulku. Południowy brzeg Seves przypomina wyspę. Według moich map miasto spoczywa na wzniesieniu, a z trzech stron otoczone jest bagnami. To oznacza, iż prowadzi do niego tylko jedna droga. Problem w tym, że Niemcy nie mają dziś nic do roboty i szybko się zorientują, że nadchodzimy. – Spojrzał wymownie na niebo i dodał: – Sądząc z pogody, o wsparciu powietrznym też możemy zapomnieć.

Podrapał się po karku i nagle pstryknął palcami, widocznie ucieszony.

– Jest też dobra wiadomość. Słyszał pan o Hitlerze?

Ben spojrzał na niego zdziwiony. Czy z tym człowiekiem mogły się wiązać jakieś dobre wieści?

– Nie. Co Adolf tym razem wymyślił?

– Prawie się zabił.

Ben spojrzał na niego zdziwiony. W ciągu ostatniej nocy porucznik zdołał podsłuchać wiadomości radiowe. Dwa dni wcześniej, podczas spotkania Führera z generałami, wybuchła bomba ukryta w walizce. Hitler uszedł z życiem z zamachu, odnosząc jedynie drobne obrażenia, a przez radio podano, że grupa „ambitnych, niewiernych i głupich oficerów” próbowała dokonać nieudanego przewrotu.

– Churchill w radio mówi, że skoro tamci nie dorwali tego starego drania, to znaczy, że nam pisane jest go dopaść.

Ben pokręcił głową, prosząc Boga, aby następnym razem zamach się powiódł. Niech znajdą się inni, lepsi konspiratorzy, mniejszy stół i większa bomba.

Z nieba zaczęły padać krople wody i po chwili zmieniły się w deszcz. Kapitan spojrzał na zegarek, na niebo, i mruknął:

– Czas się schować.

Ukryli się w lisiej jamie, a Ben obserwował, jak kolejni żołnierze zajmują pozycje. Wkrótce jedyną oznaką obecności plutonu były tylko hełmy, wystające ponad ziemią.

– Jest kwadrans po szóstej – szepnął porucznik.

Ponad ich głowami coś przeleciało ze świstem. Ben spojrzał w niebo i choć nie widział pocisków, to zrozumiał, że zza ich pleców artyleria rozpoczęła ostrzał niemieckich pozycji na wyspie Seves.

Trzysta metrów przed nimi, w lesie, zaczęły wybuchać kule ognia. Fala uderzeniowa eksplozji dotarła i do nich.

Szybko rozejrzał się, szukając Sama. Leżał obok wystraszonego żołnierza, poklepywał go po plecach, i nadal coś tłumaczył.

– To nasze działa – powiedział Ben.

– Tak – odparł porucznik. Najwidoczniej był niezadowolony z efektów ostrzału, bo dodał: – Oni też stracili sporo ludzi i mają nowych.

Jakby na potwierdzenie jego słów, pocisk przeleciał nisko ponad ich głowami i eksplodował jakieś sześćdziesiąt metrów od pozycji amerykańskich, po złej stronie rzeki. Ben przypadł nisko do ziemi i docisnął hełm.

Ostrzał artyleryjski trwał piętnaście minut. W połowie kanonady Sam podczołgał się do niego i krzyknął do ucha:

– Nic mu nie będzie!

Ben obrócił głowę w jego stronę i spytał:

– Co mu powiedziałeś?

– To samo, co pan mnie.

Kolejne eksplozje były tak głośne, że Ben musiał praktycznie ryknąć na cały głos, aby Sam go usłyszał:

– Ale co dokładnie?

– To, że bohater to zwykły koleś, który czeka pięć minut dłużej!

Ben uśmiechnął się.

– Stary Emerson miał rację, nie?

Sam skrzywił się, kiedy kolejna eksplozja wstrząsnęła ziemią. Ben spojrzał mu uważnie w oczy, szukając odpowiedzi na pytanie, czy chłopak wytrzyma. Wyglądało na to, że tylko siłą woli powstrzymywał się przed ucieczką.

– Jasne, choć muszę przyznać kapelanie, że nie wspomniałem o nim. Powiedziałem mu, że to twoje słowa.

Ben poklepał chłopaka po hełmie. Razem leżeli pośród żołnierzy z plutonu, czekając, aż ogień artylerii zmiękczy zapał obrońców wyspy Seves.

Porucznik miał rację, mówiąc, że każde amerykańskie działo czy moździerz w okolicy będzie strzelać w Niemców po drugiej stronie rzeki.

Pięć minut później kanonada umilkła, a jej echa z wolna przebrzmiały. Żołnierze wiercili się niespokojnie w swoich norach, a oficerowie zaczęli krzyczeć, aby wstawali. Pierwszy i drugi batalion zaczęły niepewnie iść w kierunku rzeki. Ben obserwował, jak porucznik powiódł swoją pięćdziesiątkę w zasłonięte mgłą i dymem pola. Kurtyna deszczu opadła za nimi, a Ben wstał na równe nogi, otrzepując się z piachu i trawy.

Żołnierze prący ku rzece zatrzymali się i spojrzeli w górę. Ponad rzeką zabłysły czerwone i zielone flary.

Niemieccy obrońcy Seves oznaczali pozycje swoje i wroga.

Ben wsłuchiwał się w odgłosy pola bitwy, próbując wyłowić jeden dźwięk.

– Kryć się! – krzyknęło kilku z żołnierzy.

Jak jeden mąż Amerykanie rzucili się do tyłu, szukając kryjówek, które niedawno opuścili. Oficerowie ­krzyczeli na nich i próbowali ich powstrzymać. Ben poczuł, jak dłoń Sama opada na jego ramię i zmusza, aby ponownie się skrył.

Pierwsze niemieckie pociski spadły na przedpole, zabijając wielu spośród oficerów. Ben zauważył ponad dwudziestu żołnierzy, którzy padli rażeni siłą eksplozji. Młody porucznik nie mylił się także w tej kwestii. Niemiecka artyleria nie próżnowała.

Sam pociągnął go za rękaw. Ben zobaczył, że jego pomocnik wskazuje na jamę, wystarczająco szeroką, aby pomieścić ich dwójkę. Pokręcił przecząco głową, wstał na nogi i zgięty w pasie, ruszył przed siebie.

Jego bieg zakończył się opodal żołnierza, kaprala, sądząc po dystynkcjach, który leżał w krzakach. Wybuch pocisku urwał mu nogę. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu, chłopak musiał krzyczeć, ale Ben nic nie słyszał z powodu huku. Przycisnął żołnierza do ziemi i ten otworzył oczy. Zobaczywszy nad sobą kapelana, zaczął łkać. Jego pięści młóciły trawę, a szczęki zaciskały się kurczowo.

Ben zdjął z niego pas i wsunął go pod ciało rannego. Zacisnął pas na kikucie nogi. Spoglądając na otwartą, żywą ranę, z której zwisały strzępy mięśni, Ben poczuł, że go mdli. Krew tryskała czerwonymi strumieniami. Ben chwycił żołnierza za dłonie, uspokajając go i upewnił się, że opaska zatamowała krwawienie. Pochylił się niżej, chcąc uniknąć śmigających dookoła odłamków i otarł twarz z deszczu.

Kapral opadł z sił. Szok i upływ krwi odciskały na nim śmiercionośne piętno. Ben chwycił go pod ramiona i zaczął ciągnąć w kierunku własnych linii. Przez zasłonę deszczu zmieszanego z dymem zobaczył, że inni żołnierze poszli za jego przykładem i pomagają rannym. Ben spróbował podnieść chłopaka, ale nie miał dość sił. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu pomocy.

Dziesięć metrów dalej na plecach leżał Sam. Musiał być tuż za nim, kiedy w pobliżu eksplodował pocisk. Serce Bena na chwilę zamarło.

W tej samej chwili chłopak poruszył się i wstał, zataczając jak pijany. Ben zasłonił swoim ciałem rannego i czekał, aż jego asystent pozbiera się do kupy. Kolejny pocisk eksplodował w pobliżu.

– Jesteś cały? – krzyknął.

Sam pokazał palcem na uszy i pokręcił głową.

– Nic nie słyszę, rabbi! Zabierzmy stąd tego biedaka.

Razem dociągnęli nieprzytomnego żołnierza do reszty plutonu. Natychmiast zajęli się nim sanitariusze, którzy od razu podali mu krew i morfinę, oraz fachowo ­założyli opatrunki. Nie spoglądając na nich, któryś z medyków krzyknął:

– Dzięki, chłopaki. Wyjdzie z tego.

Ben i Sam zsunęli się do jamy. Z ucha chłopaka spływała krew. Sam usiadł, opierając się o ścianę dołu. Ben był tuż obok. Każda eksplozja, która wstrząsała ziemią sprawiała, że Sam zaciskał kurczowo powieki.

O siódmej rano niemiecki ostrzał osłabł na tyle, że dwa bataliony podeszły do brzegu rzeki. Oficerowie wyganiali przerażonych żółtodziobów z nor, a weterani szli z przodu, choć i oni cofali się, kiedy wokół zaczynały wybuchać pociski. Ben obserwował ich wszystkich, jak prowadzą walkę nie tylko z wrogiem, ale i ze sobą samymi.

Kiedy żołnierze byli w połowie drogi przez rzekę, odezwały się niemieckie karabiny maszynowe. Amerykanie ponownie się cofnęli, ale wkrótce na niemieckie gniazda spadły pociski artylerii. Obrońcy odpowiedzieli moździerzami. Świat ponownie zadrżał w posadach i nie przestawał się trząść.

Ben dał Samowi kuksańca w bok i powiedział:

– Musimy się ruszać.

Chłopak spojrzał na eksplodujące pole i żołnierzy, którzy rozpaczliwie szukali osłony. Zamknął oczy, a Ben poczuł, że jego pomocnik zbiera wszystkie siły. Po chwili spojrzał na niego i nerwowo się uśmiechnął:

– Jasne, rabbi. Czemu nie? Ty dowodzisz.

Wyszedł jako pierwszy, na ugiętych nogach, z karabinem w ręku, szukając ludzi. Ben ruszył za nim. Chwilę później w pobliżu eksplodował pocisk artyleryjski i upadli na ziemię. Dalszy odcinek drogi pokonali, czołgając się. Niektórzy z żołnierzy kiwali na nich rękami, pośpieszając, jakby kończył im się czas.

Marsz ku rzece był boleśnie powolny. Pogoda sprawiła, że nie można było wezwać wsparcia z powietrza. Jak dotąd Ben nie zauważył nigdzie Phineasa. Spoglądając na żołnierzy, miał wrażenie, że wstawali, przebiegali kilka metrów i znów zakopywali się w ziemi, kiedy tylko było słychać terkot karabinu czy świst pocisku. Sam przez cały czas szedł jako pierwszy, wyszukując dla swego kapelana najlepszą drogę przez dym i deszcz.

Drugi Batalion dotarł do północnego brzegu rzeki po dwóch godzinach szturmu. Kompania „E” straciła trzydziestu pięciu żołnierzy, w tym dowódcę. Ben i Sam pozostawali na tyłach, kojąc rannych, udzielając ostatniego namaszczenia umierającym i modląc się za dusze tych, którzy odeszli, zanim zdążyli się wyspowiadać. W pewnym momencie Ben usłyszał, że Sam szepcze Shema. Każdy wybuch sprawiał, że chłopak drżał.

O wpół do jedenastej Kompania „E” pod osłoną artylerii przeszła przez rzekę. Bez samolotów rozpoznawczych w powietrzu artyleria strzelała trochę na oślep, nie mogąc dostosować swego ognia do zmian pozycji niemieckich na wyspie. Pomimo to dym i wybuchy zapewniły dostateczną osłonę, aby stu pięćdziesięciu żołnierzy zdołało się przeprawić i zająć pozycje po drugiej stronie rzeki. „Tough Ombres” obsadzili zabudowania wiejskie i tam utworzyli przyczółek.

Ben leżał na ziemi, spoglądając na rzekę. W górze nurtu zauważył resztki mostu, który Niemcy wysadzili w powietrze. Kiedy tylko wyspa wpadnie w alianckie ręce, saperzy z pewnością go odbudują i już wkrótce zaczną po nim jeździć czołgi. W międzyczasie, tak jak pomiędzy winnicami i na Mont Castre, walki toczyły się bez pomocy ciężkiego sprzętu, a ich wynik zależał tylko od ludzi i artylerii.

Ben obserwował, jak żołnierze Pierwszego Batalionu schodzą do wody. Pomiędzy nimi zauważył Phineasa, który brodził po szyję w wodzie. Ben zachichotał, to pewnie była jego pierwsza kąpiel od tygodni.

Wskazał go Samowi palcem i powiedział:

– Tam jest mój przyjaciel! Kapelan Phineas Allenby.

– Strasznie mały.

– Pozory mylą.

Ruszyli w ślad Kompanii „E” i weszli do wody. Była zimna i sięgała Benowi po pachy. Stu trzydziestu chłopców parło do przodu, z rękoma i bronią w górze. Nad ich głowami przeleciał pocisk, który eksplodował w ruinach mostu. Posypały się szpetne przekleństwa, gdyż tworzące się wiry wywróciły część oddziału. Inni pobiegli do przodu, chcąc uniknąć wywrotki i całkowitego zamoczenia. Ben ruszył za nimi i wkrótce dotarł do zabudowań. Przyklęknął i zajrzał przez okno, zastanawiając się nad dalszą drogą.

Przed nimi znajdowało się puste pole, szerokie na pół kilometra, po prawej ograniczone przez linię bagien. Próżno było tu szukać osłony drzew, budynków, nawet roślin. Na polu nie rosło nic, oprócz wysokiej trawy. Podejście do St. Germain było jak strzelnica. Żołnierze w stodole kulili się pod ścianami i spoglądali na pusty środek budynku. Ben oparł się o ścianę, Sam stał tuż obok niego. Podszedł do nich porucznik.

– Wszyscy cali? – spytał.

Odpowiedziały mu milczące kiwnięcia głowy.

– Dobra, chłopcy. Co nas tutaj może najgorszego spotkać?

Nikt nie odpowiedział, dopiero po chwili ktoś mruknął:

– Śmierć.

– Nie – odparł cierpliwie oficer. – Najgorszą rzeczą jest niepotrzebna zwłoka. Jeśli ktoś się zatrzyma, reszta zrobi to samo, a wtedy wystrzelają nas jak kaczki. Nieważne, co się dzieje, musimy iść do przodu.

Spoglądając na chłopców, Ben zrozumiał, że ponad połowa z nich to świeży rekruci. Widział to po ich oczach, które były zbyt rozbiegane lub nieruchome. Weterani musieli rozpoznawać w nich żółtodziobów, dlatego trzymali się od nich z daleka. Porucznik podszedł do swoich sierżantów i zaczął z nimi rozmawiać. Po chwili wrócił i powiedział:

– Ojcze, dobrze, że jesteś z nami. Nim ruszymy, może zechciałbyś nam coś powiedzieć?

– Tak – odparł Ben, wstając. – Walczcie.

Porucznik uśmiechnął się, pocierając brew.

– Dobrze, ale miałem na myśli coś od Boga.

Ben wbił w niego twarde spojrzenie i powoli odrzekł:

– On nie lubi się powtarzać, poruczniku.

Ben rozejrzał się po stodole. Gdzie padało jego spojrzenie, tam młodzi żołnierze wstawali. Porucznik z podziwem spoglądał na wpływ, jaki wywarł na nich kapelan, a potem podszedł do niego i wyciągnął dłoń. Ben uścisnął ją, a potem uczynił tak każdy żołnierz, który szedł w bój. Żaden nie odezwał się ani słowem, ale kiedy ludzie skończyli, porucznik rzucił krótko:

– Za mną.

Wyszli ze stodoły, Ben szedł pomiędzy nimi. Po lewej i po prawej oddziały batalionu kierowały się ku łące. W lekkim deszczu dwustu zgiętych w pasie żołnierzy ruszyło do przodu. Ben, który nie miał broni, poklepywał tych, którzy się ociągali i mówił:

– No dalej, chłopcze. Do przodu.

Jedyną osłoną, na którą mogli liczyć żołnierze, byli ich towarzysze. Kiedy zaterkotał niemiecki CKM, chłopcy zamarli. Porucznik sklął ich szpetnie i ruszył do przodu, oddalając się od podkomendnych. Oficer miał nadzieję, że pociągnie ich za sobą. Ci jednak się wahali, rozglądając dookoła po okolicy i szukając wroga. Kilku z nich padło, licząc na schronienie w wysokiej trawie.

Ben ruszył do przodu, aby dołączyć do oficera. Ten spojrzał na niego ponuro i powiedział:

– Dziękuję rabbi, ale powinien pan zostać z tyłu.

Ben nic nie odpowiedział, tylko szedł dalej obok, wsłuchując się w odległą kanonadę. Zza swoich pleców usłyszał, jak ktoś mówi:

– Co my tu robimy? Przecież to czyste szaleństwo!

Wiedząc, że nic więcej zrobić nie może, szedł dalej. Porucznik odwrócił się, rzucając:

– Niech pan ucieka!

Dopiero teraz Ben usłyszał tupot oddalających się kroków. Reszta oddziału ruszyła dalej, w ślad za swoim dowódcą.

Kiedy dwa niemieckie CKM-y zaczęły strzelać, Ben nie padł na ziemię, tak jak wszyscy pozostali żołnierze. Stał jak wryty, obserwując, jak kule ścinają trawę. Zauważył, że karabiny ustawiono tak, aby ich pole ostrzału pokrywało się na środku polany.

Kiedy zdał sobie sprawę, że za długo wystawiał się na cel, było już za późno.

Zanim poczuł ukąszenie kuli, upadł na ziemię i boleś­nie uderzył plecami o grunt. Sam nakrył go swoim ciałem i przycisnął do ziemi. Leżeli tak twarzą w twarz, a Ben obserwował ponad jego głową, jak kule śmigają w powietrzu. To, czego nie zrobili kosiarze, dokończyły niemieckie karabiny maszynowe. Ponad nimi ponownie śmignęły pociski artyleryjskie.

c.d. w książce…