Led Zeppelin

Opublikowany Autor blogksiazki

Ilustrowana historia najcięższego zespołu rockandrollowego wszech czasów!

Swój hołd zespołowi składają:
– Joe Perry z Aerosmith, Ann i Nancy Wilson z Heart, Peter Frampton, Don Brewer z Grand Funk Railroad, Mike Watt z Minutemen oraz Tad Kubler z Hold Steady;
– pisarze i fotografowie: Jon Bream, Charles Shaar Murray, Jim DeRogatis, Greg Kot, Barney Hoskyns, Jaan Uhelszki, Chuck Eddy, Robert Matheu, Barry Cleveland, Garth Cartwright;
– William S. Burroughs, inżynierowie dźwięku Terry Manning i Eddie Kramer, dzienikarz Danny Goldberg oraz menadżer tras koncertowych Richard Cole;
– Ray Davies z Kinks, Steve Earle, Kid Rock, Ace Frehley z Kiss, James Burton, Ted Nugent, Rob Thomas z Matchbox Twenty, Chris Robinson z Black Crowes, Jon Bon Jovi i Richie Sambora, Lenny Kravitz, Chad Smith z Red Hot Chilli Peppers, Bruce Foxton z Jam, Ian Hunter z Mott the Hoople, Dolly Parton oraz wiele innych gwiazd…

Fragment książki:

Zeppelin startuje 1968-1969
Led Zeppelin jest, był i zawsze już będzie zespołem Jimmy’ego Page’a. W przeciwieństwie do Stonesów, Beatlesów i The Who bohaterowie tej książki nigdy nie zatrudniali producenta z zewnątrz. Za ich brzmienie w studio odpowiadał Page i to on pisał większość piosenek, to on był architektem, aranżerem, liderem. Nie zaczynał jednak kariery w grupie o nazwie Led Zeppelin.
W maju roku 1966 Page dołączył do swego starego druha Jeffa Becka, grającego wówczas w The Yardbirds. For Your Love i inne hity Yardbirdsów nie wskazywały na kierunek, w jakim miały potoczyć się sprawy w przyszłości. Gitarowy duet Page-Beck nie przetrwał długo, ponieważ w październiku 1966 roku podczas trasy po USA, Beck dołączył do Caravan of Stars Dicka Clarka, a głównym gitarzystą został właśnie Jimmy Page. Kiedy w roku 1967 Page wszedł do studia, by nagrać jedyny swój album z The Yardbirds (Little Games), wdał się w ostry konflikt z producentem Mickiem Mostem, zorientowanym głównie na tworzenie singlowych hitów i mającego na koncie przeboje Lulu, Herman’s Hermits i Donovana. W tym okresie nowy agresywny menadżer Yardbirds, Peter Grant, organizował grupie kolejne koncerty: w Japonii, we Francji, a przede wszystkim w Ameryce. Zmęczeni takim tourn’e wokalista Keith Relf i perkusista Jim McCarty odeszli z zespołu latem 1968 roku. Page, który zgodnie z podpisanymi kontraktami miał jesienią odbyć trasę po Skandynawii, zaczął szukać nowych muzyków.
Pierwszym zatrudnionym przez Page’a muzykiem okazał się osiemnastoletni Terry Reid. Był jedynym wokalistą, jakiego znałem. Poza tym tuż wcześniej podpisał kontrakt z Mickiem Mostem, toteż ten wybór był oczywisty ? mówił Page magazynowi Cream w roku 1974. ? Reid sugerował Roberta Planta; mówił, że Robert mieszka w Birmingham i że powinniśmy do niego dotrzeć. Pojechaliśmy więc na jego koncert, to było na jakiejś uczelni. Zagadałem go potem, powiedziałem, że montuję zespół, i zapytałem, czy nie chce sprawy przedyskutować. Wpadł do nas, posiedział przez kilka dni i tak to się zaczęło.
Przez tych kilka dni buszowali po zbiorach płytowych Page’a: od Howlin Wolfa i Buddy’ego Guya po Elvisa Presleya i Iron Butterfly. Co ciekawe, obydwaj upodobali sobie wersję tradycyjnej pieśni Babe I’m Going to Leave You, przygotowywaną przez amerykańską wokalistkę folkową Joan Baez.
John Bonham, bębniarz głośny i nieokiełznany, był starym znajomym Planta, z którym grał wcześniej w Band of Joy. Po długich namowach udało się go wyciągnąć z zespołu Tima Rose’a. Z kolei basistę Chrisa Dreję, grającego od początku w The Yardbirds, zastąpił multinstrumentalista John Paul Jones, który skontaktował się z Page’em, przeczytawszy artykuł o nowym zespole zamieszczony w magazynie Disc. (Rok wcześniej Jones pracował nad partiami wiolonczeli w utworze Yardbirdsów Little Games). Page skrzyknął cały kwartet na jazdę próbną w niewielkim pomieszczeniu pod jednym z londyńskich sklepów płytowych. I tak wraz z numerem The Train Kept A-Rollin narodził się zespół The New Yardbirds; zgodnie z komunikatem prasowym miało to miejsce 5 sierpnia 1968 roku.
Myślę, że tych czterech członków Led Zeppelin to były zupełnie różne osobowości, różne rzeczy nas nakręcały, każdy był inny, ale opatrzność skojarzyła nas jakoś ze sobą opowiadał Page dziennikarzowi z Detroit, Garry’emu Graffowi, w roku 2003. Coś zaiskrzyło już na pierwszej próbie. Mieliśmy zagrać jeden numer w tej salce i czekaliśmy w milczeniu i napięciu Jakby Bóg wiedzieć co miało się właśnie wydarzyć. Żaden z nas nie grał wcześniej z muzykami na tym samym poziomie, co on, a tu nagle jest nas aż czterech, dziwne. To było tak fajne, że aż niesamowite. I to uczucie niesamowitości towarzyszyło nam aż do końca.
Każdy z nas miał inne powody mówił Jones gazecie San Diego Uniion Tribune w roku 2003. Ja miałem dość pracy wyłącznie w studio. Bonzo nie był do nas przekonany, więc prawie siłą wyciągnęliśmy go od Tima Rose’a. Facet myślał, że nie zapłacimy mu więcej niż czterdzieści funtów tygodniowo, toteż trzeba go było trochę urobić. Dla Roberta był to naturalny etap rozwoju. Jimmy chciał założyć ten zespół, gdy tkwił jeszcze w The Yardbirds. A kiedy wreszcie zagraliśmy wspólnie, stwierdziliśmy: ?Jest fajnie. I nie ma znaczenia, czy to przetrwa czy nie. Nie mieliśmy żadnych planów. Nie marzył się nam podbój świata.
Przez dwa tygodnie New Yardbirds koncertowali w Danii, Norwegii i Szwecji, ćwicząc materiał, który miał się znaleźć na debiutanckim albumie Led Zeppelin. Wszystko szybko się potoczyło mówił Page o pierwszej płycie LZ magazynowi Cream w roku 1974.
Tuż po założeniu zespołu mieliśmy już trochę materiału. Czerpaliśmy, rzecz jasna, z naszych bluesowych korzeni. Ja miałem jeszcze sporo riffów po Yardbirdsach, bo po odejściu Jeffa [Becka] właśnie do mnie należało pisanie nowych kawałków. Precedens stworzył tu [Eric] Clapton, potem robił to Beck, a ja miałem chyba najgorzej, gdy jako drugi z gitarzystów prowadzących znalazłem się nagle na pierwszym planie. Czułem presję, żeby wymyślać własne riffy. Na naszym pierwszym albumie czuje się wpływ wcześniejszego okresu. Fakt, że ta płyta powstała w trzy tygodnie, jest, jak sądzę, dosyć wymowny.
Page, który znał już nieźle przemysł muzyczny, podszedł do swego nowego projektu niekonwencjonalnie: Chciałem mieć pełną kontrolę artystyczną, bo wiedziałem, o co mi chodzi mówił magazynowi Guitar World. Sam sfinansowałem nagranie pierwszej płyty i dopiero potem poszedłem do wytwórni Atlantic. Normalnie dostaje się zaliczkę przed nagraniem materiału, a my zgłosiliśmy się do Atlantic z gotowymi taśmami. Innym plusem tak konkretnego podejścia, z jasną wizją, co chcę osiągnąć, było zredukowanie kosztów do minimum. Cały nasz pierwszy album udało się zarejestrować w ciągu trzydziestu godzin. Pamiętam, bo sam zapłaciłem rachunek.
Wybór firmy Atlantic, wydającej albumy Arethy Franklin, Raya Charlesa i The Rascals, był nieprzy
padkowy. Page zdecydował się na tę wytwórnię z takim samym rozmysłem, z jakim dbał o osiągnięcie konkretnego brzmienia podczas sesji. Dałem im jednoznacznie do zrozumienia, że wolę wydawać w Atlantic niż w Atco, czyli w ich rockowym odgałęzieniu publikującym takie formacje, jak Sonny & Cher czy Cream. Nie chciałem, by kojarzono mnie z czymś takim; wolałem coś bardziej klasycznego.
Pierwszy historyczny występ pod szyldem Led Zeppelin odbył się 25 października 1968 roku na angielskim Surrey University. Pomysłodawcą nowej nazwy był albo Keith Moon, albo John Entwistle, koledzy
z sekcji rytmicznej w The Who. W roku 1966 Page, Beck, Moon, Entwistle i klawiszowiec Nicky Hopkins omawiali plany stworzenia wspólnej formacji. Moon albo Entwistle każdy z nich twierdził, że to on właśnie rzucił coś o zespole spadającym jak ołowiany Zeppelin [ang. lead Zeppelin], nawiązując do niemieckiego sterowca według projektu hrabiego Ferdinanda von Zeppelina z pierwszych lat XX wieku.
Agresywny menadżer Peter Grant szansy dla nowego zespołu doszukał się w chwili, kiedy Jeff Beck Group odwołała trasę po Stanach, na której miała supportować Vanilla Fudge. W wigilię Bożego Narodzenia Zeppelini, wspomagani przez jednoosobową obsługę techniczną, polecieli do Los Angles na trzy koncerty w Whiskey a Go Go.
Robert Plant tak o tym mówił Cameronowi Crowe z Rolling Stone’a: Był to mój pierwszy pobyt w Ameryce: po raz pierwszy widziałem wtedy gliniarza ze spluwą, pierwszy raz oglądałem sześciometrową limuzynę. Pamiętam mnóstwo ludzi nastawionych bardzo zabawowo. Naprawdę dobrze nas tam podejmowano i było się czym radować. Rzucaliśmy się jajkami, polewali wodą i wygłupiali dziewiętnastolatek tego potrzebuje. Uczyłem się szalonej zabawy, stawiałem dopiero pierwsze kroki.
Wydany 12 stycznia 1969 roku album Led Zeppelin został surowo skrytykowany przez wpływowy magazyn Rolling Stone, któremu zespół nie mógł potem tego wybaczyć przez bardzo długi czas. Mimo to płytę grano w radio, a ludzie przychodzili na koncerty. Plant twierdził jednak, że pierwsze tourn’e nie przyniosło żadnych zarobków.
Wokalista mówił też wspomnianemu Crowe’owi: Atlantic odwalił kawał dobrej roboty, rozsyłając egzemplarze promocyjne pierwszego albumu do lokalnych stacji radiowych na kilka dni przed naszym przyjazdem do tego czy innego miasta. Reakcje były znakomite. Większość naszych koncertów nie była nawet zapowiedziana. Pamiętam taki napis: Vanilla Fudge, Taj Mahal oraz zespół supportujący. Nie przeszkadzało mi to. Występowałem już od lat i moje nazwisko nigdy nie trafiało na afisz, toteż nie było czym się przejmować. Ale przyjęcie, z jakim się tam spotkaliśmy, to zupełnie inna historia, o tyle zaskakująca, że w większości tych miast i miasteczek naszej płyty nie było jeszcze w sklepach. Zwykle po trzecim kawałku czuło się już pozytywną reakcję publiczności, silniejszą niż w przypadku pozostałych zespołów. Jimmy i ja byliśmy wtedy chorzy i w Whiskey zagraliśmy tylko jeden koncert z planowanych trzech. Oglądałem wtedy GTOs [żeński zespół z Pamelą Miller] i widziałem, jak kotłuje się wszystko dokoła. Oglądałem Plaster-Casters i dostrzegałem niesamowite możliwości… wiesz, o czym mówię Powiedziałem sobie wtedy: No nie, wszystko jest do zrobienia.
Tak oto wyglądało pierwsze tourn’e. Kiedy dotarliśmy na wschodnie wybrzeże, byliśmy już nieźle nakręceni. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, czułem się przytłoczony. Te wszystkie wygłupy, całe to szaleństwo, ten nowy dla mnie świat Przecież wcześniej wystarczało mi to, że w ogóle wystąpię gdzieś na angielskiej prowincji. A tu nagle gramy w klubie Steve Paul’s Scene, gdzie jakieś szemrane typy przewracają stoliki, panienki ślinią się do człowieka itepe, itede. To mogłoby trwać bez końca.