Castorp, Paweł Huelle

Opublikowany Autor blogksiazki

Castorp Pawła Huelle, nominowany do nagrody International IMPAC Dublin Literary Award 2009 to powieść-wariacja na temat Czarodziejskiej Góry, fantazja na motywach powieści Manna. Hans Castorp zakochuje się w pięknej i niedostępnej Polce, co zmusza go do wielu przemyśleń egzystencjalnych. W tej części znajdziemy muzykę Schuberta (pieśń „Podróży zimowej”), która dodaje pesymistycznego tonu przeżyciom Castorpa, dla którego piękna i niedostępna Polka jest źródłem obcości wobec odmiennych kultur i języków. A wszystko to zanurzone w klimacie starego Gdańska, secesyjnego Wrzeszcza i Sopotu i okraszone zaskakującym końcem powieści…

Castorp, Paweł Huelle – fragment:

Zaczęło się od drobnej sprzeczki z konduktorem już na pomoście tramwaju linii numer 2. Ten wąsaty, pachnący wilgotnym suknem i tabaką jegomość, zamiast sprzedać młodemu pasażerowi – tak jak tego zażądał – bilet do Wrzeszcza, a konkretnie do przystanku przy ulicy Kasztanowej, otóż konduktor ów zapytał, a właściwie zażądał od Castorpa, by ten wyjawił najpierw, do której strefy zamierza podróżować. Było to – prawdę mówiąc – żądanie tak nieoczekiwane, a przy tym tak głupie i bezczelne, że młody człowiek oświadczył podniesionym głosem, iż nie jest tutejszy i w związku z tym wystarczy, kiedy poda nazwę przystanku, do którego pragnie dotrzeć.

– Jesteś pan tego pewien? – zapytał konduktor i jak gdyby nigdy nic sprzedawał bilety następnym pasażerom, wydając im należną resztę oraz dziurkując papierowe prostokąciki według stosownych oświadczeń: „Brama Oliwska”, „dwa razy politechnika!”, „raz do zajezdni!”, co jeszcze mocniej zdenerwowało Castorpa, jako że ów, tak ostentacyjnie nieuprzejmy typ w mundurze zażądał określenia strefy tylko od niego właśnie, innych pasażerów traktując miło i usłużnie. Tramwaj zatrzymał się już kolejno na dwóch przystankach, ludzie wsiadali i wysiadali, a Castorp stał niezdecydowany z garścią fenigów w dłoni, mając w dodatku tę świadomość, że wygląda śmiesznie, jeśli zgoła nie żałośnie.
– Czy w takim razie odmawia mi pan sprzedaży biletu? – zapytał wreszcie bardzo głośno, tak aby słyszano go przynajmniej w najbliższych ławkach. – Mam jechać bez opłaty?!
– Przy Kasztanowej nie ma przystanku – odpowiedział równie głośno konduktor. – Skąd wiedzieć mam, gdzie zechcesz pan wysiadać?!

Fala gorąca uderzyła Castorpowi do głowy. Nigdy jeszcze nie padł ofiarą tak jawnej, publicznej arogancji, na którą, co gorsza, nie znajdował natychmiastowej odpowiedzi. Czyż można było bowiem potraktować tego okropnego człowieka kulturalnie? To znaczy z całą rewerencją wyjaśnić mu najpierw, że jego postępowanie jest zupełnie niewłaściwe, po czym przejść do szczegółów, tych mianowicie wynikających z listu pani Wybe, gdzie czarno na białym stwierdzono istnienie przystanku tramwajowego przy ulicy Kasztanowej? Pierwszy raz w swoim życiu Hans Castorp odczuł to, co ludzie z jego klasy nazywali w takich wypadkach koniecznością dania lekcji. Tak, należałoby w myśl owych zasad zmarszczyć surowo brwi i tonem nieznoszącym sprzeciwu powiedzieć jeszcze głośniej: – „Wasz służbowy numer poproszę! To niesłychane, chyba zamierzacie zrezygnować z posady. Jeszcze dziś złożę skargę do dyrekcji!”. Zamiast wypowiedzieć jednak cokolwiek, zrezygnowany Hans Castorp zajął najbliższe wolne miejsce i z twarzą przyklejoną do szyby śledził nieuważnie mijany szpaler wiekowych lip, za którym ciągnęła się jezdnia alei i cmentarz. Świadomość, że jedzie bez biletu, chociaż bez własnej przecież winy, ciążyła mu niewymownie. Po tym, co miało miejsce, w żadnym jednak razie nie mógł ponownie zagadnąć konduktora, byłoby to bowiem – jak mawiała jego francuska bona madame Choissel – tout a fait impossible a exprimer. Refleksji poddał wszakże jego dziwaczny akcent: w niczym nie przypominał on dialektu platt, którym dziadek Castorpa, senator Tomasz, porozumiewał się dla żartu ze służącym Józefem.
W niczym też nie był podobny do owych dziwolągowatych głosek z Południa, które – jako mały chłopiec – słyszał czasem w hamburskim kantorze ojca, gdy nawiedzali go w interesach jacyś przedsiębiorcy z Bawarii. Akcent konduktora należał do zupełnie innej, jak gdyby osobnej kategorii, która naszemu bohaterowi wydała się w chwili obecnej czymś wyjątkowo odpychającym, bo równocześnie i obcym, i nieprzyjaznym. Na dodatek, gdzieś w zakamarkach pamięci Castorpa zadźwięczała biblijna fraza, czytana dawno temu, prawdopodobnie podczas jednej z domowych, przedkonfirmacyjnych repetycji. Zdanie to brzmiało: – „Nie lekceważ jego mowy”, lecz z której księgi mogło pochodzić: czy powinien był je potraktować jako komentarz do sytuacji w tramwaju – na te pytania nie znajdował odpowiedzi. Skołatany tym wszystkim, niemal bezwiednie zarejestrował wzrokiem mijany właśnie gmach politechniki. Zapewne, gdyby budynek ten wyłonił się przed nim tak jak parę godzin wcześniej miasto, trafiając w euforyczny nastrój przybysza, doceniłby jego subtelne, przemyślane piękno, polegające na złączeniu w jedno wieków miejscowej tradycji z ideą nowoczesną. Żaden jednak z maswerków i ani jedna attyka nie oczarowały Castorpa. Pomyślał tylko: – „I to ma być moja szkoła, coś takiego…”. Czuł przy tym rodzaj wewnętrznego zawstydzenia, zupełnie tak, jakby wypadało mu głośno przyznać rację wujowi Tienappelowi, czemu przeciwstawiało się, rzecz jasna, jego obecne, godne pożałowania położenie. Być może w tym stanie amoku dojechałby do końcowego przystanku przy zajezdni, gdyby nie młoda panna w szykownym kapeluszu, która, przechyliwszy się przez poręcz oparcia, powiedziała zupełnie miłym głosem:
– Zaraz będzie przystanek przy Klonowej, proszę pana. Wylot ulicy Kasztanowej jest o tam, po drugiej stronie torów.

Wybąknąwszy ledwie słyszalne „dziękuję”, Castorp opuścił przedni pomost tramwajowego wozu. Wydawało mu się, że oczy wszystkich pasażerów skierowane są właśnie na niego. Przeciął wybrukowany trakt i bez trudu odnalazł narożną, pachnącą świeżym jeszcze tynkiem, obszerną kamienicę. Pokaźne okna wszystkich kondygnacji, rozłożyste balkony parteru i ogromne loggie na wyższych piętrach, które w skwarne dni lata dają mieszkańcom ów niebywały komfort zażywania wywczasu bez konieczności opuszczania domu – wszystko to zrobiło na młodym człowieku jak najlepsze wrażenie. Incydent z konduktorem nie został wprawdzie zapomniany, lecz jego znaczenie osłabło wobec kolejnej, zupełnie nowej sytuacji. Wchodząc po szerokich, przykrytych brązowym chodnikiem stopniach klatki schodowej, Castorp zatrzymał się na półpiętrze w miejscu, gdzie duże lustro obramowane sztukaterią schwytało jego sylwetkę jak w foyer teatru. Niemal odruchowo poprawił dłonią przedziałek, a następnie manszet kołnierzyka. Był to dla niego moment wysoce osobliwy. Uświadomił sobie nagle z całą bezwzględnością rzecz oczywistą, do której wcześniej nie przywiązywał jednak należytej wagi. Oto, po raz pierwszy zamieszka u zupełnie nieznanych sobie ludzi. Nie w hotelu ani pensjonacie, gdzie za opłatą otrzymuje się usługę razem z namiastką własnego locum, lecz w środku cudzego życia, odmierzanego całą gamą obcych odgłosów i zapachów. I jakkolwiek nie było w tym spostrzeżeniu żadnej konkretnej obawy – na przykład co do tego, jak też przechodzić będzie po kąpieli z łazienki do pokoju – sam fakt tak bliskiej, obcej, ba! nieustannej przecież fizyczności ludzi, z którymi nic wiązać go nie miało, nagle wydał się Castorpowi czymś niesłychanie trudnym, by nie powiedzieć: niemożliwym do spełnienia. Z nieco cięższym sercem postąpił jeszcze pół piętra w górę, by wreszcie nacisnąć porcelitowy guzik elektrycznego dzwonka, który w tamtych czasach, w prowincjonalnym mieście, musiał być znakiem nowoczesnej zamożności.

– Pan do kogo? – usłyszał przytłumiony głos dziewczyny przez szparę uchylonych drzwi. – Pani nie ma, nic nie kupujemy, proszę odejść!
– Jestem Hans Castorp – zdążył powiedzieć. – Korespondowałem z panią Wybe w sprawie pokoju na stancję! Przysłano tu mój bagaż! Ostatnie zdanie Castorp wypowiedział z konieczności podniesionym głosem, ponieważ zwracał się do zamkniętych drzwi. Uznając swoje zachowanie za całkowicie nienaganne, nacisnął porcelitowy dzwonek raz jeszcze, dłużej niż poprzednim razem. I również dłużej niż poprzednim razem czekał na służącą.
– Ja nic nie wiem – tym razem przyjrzała mu się dokładniej. – Pani nie zawsze mówi mi o wszystkich sprawach. Bagaż? Niczego, proszę pana, nie dowieźli, a może…

– Jak to? – wpadł jej w słowo. – Przecież dokładnie podałem adres. Kasztanowa 1, pierwsze piętro od frontu, wdowa po poruczniku cesarskich huzarów, pani Hildegarda Wybe. Zgadza się?
Służąca skinęła głową, ale nic z tego nie wynikało.

– Twoja pani zamierza wynająć umeblowany pokój, a ty nic o tym nie wiesz? Nie poleciła przygotować łóżka? Zetrzeć kurzów? Wstawić kwiaty do wazonu?

Mina dziewczyny zdradzała wprawdzie pewne zakłopotanie, lecz jej milczenie niczego nie rozwiązywało. Wreszcie zniecierpliwiony Castorp zapytał, o której niezawodnie zastanie panią Wybe, ponieważ niezależnie od zaistniałej sytuacji musi się z nią rozmówić.
– Niezawodnie? – służącą rozbawiło użyte przez młodego pana słowo i omal nie parsknęła śmiechem, kiedy je powtarzała. – A bo ja wiem, może za godzinę albo za dwie. Pani nie mówi, kiedy wraca z miasta. Obiad zawsze na trzecią.

Młody człowiek grzecznie skłonił głowę i wybijając palcami marszowy rytm na rzeźbionym fryzie poręczy, zbiegł po schodach do wyjścia. Tu jednak, ujrzawszy kątem oka stróża zamiatającego zeschłe liście, zatrzymał się na moment i pomyślał, że właściwie nie ma dokąd iść. Ulica Kasztanowa była ostatnią, jak się zdawało, zabudowaną częścią miasta. Za kamienicą rozciągały się bliżej nieokreślone składy, kilka fabrycznych szop, dalej ogrody i wreszcie pola, wśród których znikająca linia tramwajowa robiła szczególne, bo całkiem nierealne wrażenie. Castorp przypomniał sobie wprawdzie, że jadąc przez środek Wrzeszcza, zauważył – prócz kilku sklepów – markizę nad ogródkiem jakiejś jednej kawiarni, lecz chyba było to daleko, a na samą myśl o ponownej jeździe tutejszym tramwajem opanowało go zrozumiałe wzburzenie. Chcąc nie chcąc, ruszył po prostu przed siebie i po kilku minutach, przekroczywszy kładkę nad bystrym potokiem, znalazł się przed ceglanym murem koszar, w których niewątpliwie służyć musiał świętej pamięci porucznik Wybe. Idąc dalej, Castorp dotarł do rozległego błonia, gdzie właśnie odbywały się ćwiczenia, a raczej – przygotowanie do parady. Pułkowa orkiestra grała raźnie marsz Preussen Gloria, głosy puzonów, trąbek, werbli i czyneli niosły się w październikowym powietrzu daleko, a szwadron huzarskich rekrutów, odzianych w polowe, szare stroje, trenował jazdę pod muzykę, zmieniając nieustannie szyk. Nie szło to jak trzeba i Castorp, który zwolnił teraz nieco kroku, co chwila słyszał wrzaski feldfebla: „Jesteście bandą świń?!! Tłuste knury, skończycie w rzeźni, jeszcze raz linia, wróć!!”. Po tej komendzie orkiestra urywała melodię w pół taktu, by zacząć ją znów, gdy oddział po przegrupowaniu ustawił się w pozycji. Kiedy po raz kolejny ruszyli stępa, koń pod jednym z jeźdźców poniósł i huzar wysadzony z siodła runął na ziemię. Gdy wstawał wolno, potłuczony, rozcierając obolałe kolano, przyskoczył do niego feldfebel.

– Habacht – ryknął – źle podwiązany popręg?!!
Stojący na baczność rekrut skinął w odpowiedzi głową, chciał jednak dodać coś od siebie, zapewne jako usprawiedliwienie, gdy wtem feldfebel, tknąwszy go szpicrutą prosto przez twarz, zaczął udzielać lekcji.

– Popręg – recytował głośno, wybijając rzemieniem każdą sylabę na twarzy nieszczęsnego – sprawdzamy przed upadkiem! A po upadku, zanim rozetrzesz dupę, najpierw masz schwytać konia! Powtórzyć!

Rekrut usiłował spełnić rozkaz, lecz wypowiadanie słów w wyprężonej na baczność postawie, kiedy po każdym otwarciu ust otrzymywał palące chlaśnięcie w twarz, okazało się przewyższać jego wytrzymałość. Odstąpił od oprawcy dwa kroki i zasłonił mocno już zakrwawioną głowę dłońmi, co jeszcze mocniej rozsierdziło feldfebla.

– Czy dałem spocznij?!! – przyskoczył do chłopaka. – Czy pozwoliłem ci odstąpić choćby na centymetr? Mówiąc to, chłostał go gdzie popadnie, podczas gdy cały szwadron przyglądał się temu w milczeniu.

– Niezła szkoła – usłyszał Castorp tuż za swoimi plecami. – Nie dla takich paniczów służba, co?!

Krępy rudzielec, który wypowiedział te słowa pod adresem naszego bohatera, wyglądał na rozbawionego. Pojawiwszy się na chodniku nie wiadomo skąd, miał najwyraźniej zamiar rozwinąć konwersację, gdyż dodał zaraz: – W tym pułku nikt nie ma prawa spadać z siodła, uważasz pan? To tak, jakby frejlina przedstawiana u dworu puściła sążnistego bąka!

– W takim razie – odparł natychmiast Castorp – i ją zdzielimy prosto w twarz, nieprawdaż? Powiedziawszy to, odwrócił się od rudzielca i szybkim krokiem oddalił się od placu, na którym znów zagrały trąbki. Gardłowy śmiech nieznajomego był okropny. Castorpowi wydawało się, że słyszy go jeszcze przez dobre pięćdziesiąt metrów. Maszerując bez żadnego planu, nie mógł pozbyć się wrażenia, że już kiedyś spotkał tę nalaną, nikczemną fizjonomię. Czy było to podczas jednej z wizyt w hamburskich dokach? A może na wakacjach w Travemunde, gdzie podobne typy z niższego stanu mieszczańskiego zdarzało się napotkać, mijając tani zajazd? Nie wiedzieć czemu, nieznajomy sprawiał wrażenie cudzoziemca, choć żaden szczegół jego wysłużonej, z lekka już staroświeckiej garderoby ani tym bardziej akcent – nie uprawniały do takiego wniosku.

***

Stowarzyszenie Miłośników Kultury Antycznej „Omphalos”, o którym Hans Castorp słyszał zaledwie, że istnieje, miało tego wieczoru swoje noworoczne posiedzenie. Parę godzin później spotkali się przed Dworcem Głównym, skąd wzięli dorożkę. Bardziej wprawdzie pasowałyby do zimowej aury sanie, ale na szczęście główne ulice zostały już odśnieżone i pojazd, choć nie bez pewnej trudności, skierował się ku Nowym Ogrodom, gdzie pod numerem osiemnastym mieściła się siedziba masońskiej loży „Pod Koronowanym Lwem”. Wyszli z niej dwaj panowie Haacke – Leopold oraz Ludwik – bliźniacy podobni do siebie tak bardzo, że Castorp, już po przedstawieniu dokonanym przez Mikołaja, nie mógł powstrzymać się od spoglądania to na jednego, to na drugiego, w nadziei, że odnajdzie jednak jakieś różnice w ich wyglądzie. Było to wszakże niemożliwe, podobnie jak uzyskanie odpowiedzi na nierozważną skądinąd kwestię Castorpa, dokąd właściwie się udają? Na szczęście Mikołaj von Kotwitz zażegnał nieporozumienie.

– Mój przyjaciel – wyjaśnił panom Haacke – nie jest wścibski. Po prostu nie zdążyłem mu powiedzieć, że dyskrecja jest niezbędnym warunkiem naszych spotkań.

Na Długim Targu, przy postoju obok studni Neptuna, zmienili dorożkę. Dopiero wówczas Hans Castorp zorientował się, że Mikołaj również nie zna adresu, pod który się udają. Jeden z panów Haacke, wychylając się co jakiś czas z zaciągniętej budy, dawał wskazówki woźnicy. Przemknęli przez Zielony Most, minęli szybko Mleczne Stągwie i po krótkiej jeździe Długimi Ogrodami, jeszcze przed dawnym pałacem Mniszchów, skręcili w lewo, do starej dzielnicy portowej. Było już ciemno. W kopnym śniegu dorożka jechała coraz wolniej, mijając milczące spichrze, zaryglowane magazyny i pustawe o tej porze roku składy drewna. Ostatnie pięćset metrów po odprawieniu fiakra przeszli pieszo. Kiedy po chwili zniknęła z oczu wątła latarnia dryndy, przyświecały im już tylko gwiazdy.

– Pan nawet nie może zdawać sobie sprawy, doktorze – ciągnął Hans Castorp – jakie to było zaskoczenie. Zobaczyć oświetlony i pełen gości dom, na tym pustkowiu, nagle, gdy wyszliśmy z wąwozu ścian jakichś nieczynnych magazynów. Którędy ci ludzie tam dotarli, skoro nasza droga nie była wcale przetarta? Nie widziałem żadnych pojazdów przed ogromnymi drzwiami, których pilnowało dwóch barczystych fagasów. Panowie Haacke i Haacke podali hasło, pamiętam je dokładnie, brzmiało „Tauromachia”, i weszliśmy do środka. Byłem rozbawiony, wyglądało to na teatr, karnawałową maskaradę, na szczęście bez obowiązku zmiany stroju, to znaczy przebierał się, kto chciał, w wyposażonej doskonale garderobie.

Ponieważ doktor Ankewitz, nie wypowiadając wprawdzie słowa, zadał jednak pytanie, unosząc wysoko brwi i spoglądając uważnie na Castorpa, ten złożył dokładne wyjaśnienie, że mógł się przebrać za rzymskiego legionistę, fauna, galijskiego niewolnika, leśną nimfę, filozofa, koryncką prostytutkę dowolnej płci, greckiego kupca, adonisa, syryjskiego rybaka, kitarzystę lub konkretnego herosa, takiego jak Herkules, Jazon czy Tezeusz. Młoda kobieta w skąpym odzieniu służącego chłopca włożyła mu na głowę wieniec i na tym jego przeistoczenie się skończyło, jednakże nie ciekawość doktora Ankewitza. W istocie, sucha i pozbawiona emocji relacja powodowała, że słuchający zapomniał całkiem o notesie, cygarze i koniaku, co chwila mrużąc ze zdumienia oczy i pocierając nerwowo dłonią raz lewy, to znowu prawy policzek.

Zimnym, niemal analitycznym spojrzeniem, przechodząc z sali do sali, Hans Castorp śledził sceny pieszczot, zalotów i wyuzdanych aktów, których zasadą było spełniać się jawnie, bez najmniejszego wstydu i osłony. Służyły temu porozstawiane na obu piętrach, we wszystkich salach, kanapy, kozetki i szezlongi. Zapach palonych ziół, światło lampionów i muzyka wykonywana przez kilka grup flecistów i flecistek tworzyły zupełnie inną atmosferę niż ta, którą pamiętał z domu publicznego w Hamburgu, odwiedzonego wraz z kolegami po maturze. Tam strefy podniecenia oraz wyładowania żądzy były od siebie ściśle oddzielone: w sali ogólnej, gdzie wybierano sobie prostytutkę, wszystko służyło powiększeniu ekscytacji, jak gdyby było to przeżycie o indukcyjnej mocy wzajemnego sumowania, natomiast ujście nagromadzonych soków, ów krótki, spazmatyczny akt, odbywało się niejako wstydliwie i ukradkiem, w ciasnym, upiornie oświetlonym numerze, pachnącym pudrem, tanimi perfumami i potem poprzedników. Tu natomiast podniecenie i spełnienie odgrywały o wiele bardziej dialektyczną rolę, ponieważ zostały ze sobą naocznie powiązane, i Castorp, którego pruderyjność narażona była na istotny szwank, zadrżał dopiero wówczas, kiedy zdał sobie sprawę z tej zasady. Prawdziwe podniecenie brało się bowiem z podglądania i świadomości, że w każdej chwili można barierę tę przekroczyć, aby samemu być obserwowanym.

Widział bachantki, efebów, kozła, nimfy, panów i niewolników, bogów, ludzi – wszystko tak przemieszane, jak gdyby niebo rzeczywiście złączyło się z podziemiem, nigdzie jednak nie spotkał Mikołaja von Kotwitza, który zniknął mu z oczu zaraz na początku, gdy przechodzili przez garderobę. Dopiero gdy zszedł z powrotem na parter i zatrzymał się przy buzującym kominku, gdzie półnagi filozof w podartej todze i z doprawioną brodą dosypywał wszystkim chętnym do wina jasnego proszku ze złotej puszeczki, mieszając następnie napój gałązką podobną do wiciokrzewu – rozpoznał w nim kolegę. Odkrycie to rozbawiło Castorpa do tego stopnia, że nie mógł powstrzymać się od głośnego śmiechu.

– Jak to – zapytał, wypijając napój – i tylko w ten niewinny sposób tu się bawisz? Mam w to uwierzyć?

Mikołaj Cynik, choć równie dobrze można było go wziąć za Sokratesa, dosypał Castorpowi jeszcze jedną dawkę opium, sam wypił ze swojego kielicha porządny łyk, po czym odparł: – Każdy ma swoje przyjemności. No, a ty? Przecież jest byczo, czyż nie?

Castorp wzruszył ramionami. Zbyt dużo ludzi podchodziło do Mikołaja, który rozdzielał ciało sproszkowanego boga, by zwierzać mu się z czegokolwiek, a zwłaszcza z pragnień, które pęczniały pod maską chłodnej obserwacji. Castorp krążył jeszcze przez jakiś czas, przyglądając się z daleka grającym w kości legionistom, potem rzymskiej matronie, chodził za nią nieustannie młodzik przebrany za westalkę, aż wreszcie obserwator nasz osunął się na kanapę, z której przed chwilą odpłynęło dwóch efebów.

– Czy mam rozumieć – doktor Ankewitz mówił nieco schrypniętym głosem – że nie skorzystał pan przez cały wieczór z tej atmosfery rozwiązłości? I czy przyjmował pan jeszcze jakieś dawki opium?

– Nie wiem, jak o tym opowiedzieć – Hans Castorp spojrzał uważnie na doktora. – Musi pan jednak przyjąć hipotezę, że nie widziałem ducha ani jej sobowtóra. To była ona, Rosjanka z hotelu Werminghoff. Przeszła obok mnie tak blisko, że poczułem zapach jej perfum, ten sam, nie miałem wątpliwości, piżmowy przemieszany z fiołkiem…

Widział, jak wstępuje wolno po schodach, dopiero wtedy uniósł się z kanapy i ruszył za nią na piętro. Zapewne mógłby się pomylić, gdyby miała na sobie jakiś antyczny strój, ale nieznajoma nie gustowała widać w tego rodzaju maskaradach, skoro ujrzał ją w zwykłej, popołudniowej błękitnej sukni. Szukał jej wszędzie, chodził wolno od jednej grupki do drugiej, zbliżał się do półnagich ciał, drzemiących lub właśnie rozbawionych. Do domu przybywały tymczasem nowe tłumy gości, robiło się gorąco i bardzo głośno, lecz nigdzie jej nie spotkał, ulotniła się jak kamfora, a przecież nie mógł się pomylić: to była najwyraźniej ona. Krążył więc niespokojnie pomiędzy piętrem a parterem, zaglądał do garderoby, wypytywał Kotwitza, ale ten tylko go poklepał i podsypał do kielicha proszku. Dwukrotnie w czasie tych poszukiwań Hans Castorp poddał się atmosferze powszechnej lubieżności: raz, przygarnięty niemalże siłą przez atletyczne ramię Hery, wymienił z nią długi, głęboki pocałunek. Pod grubą warstwą pudru na policzku bogini wyczuł zarost. Za drugim razem, ściśnięty w tłumie przechodzących gości, stał, obejmując coraz mocniej ślicznego efeba. Była to drobna, zwinna dziewczyna, przebrana za posłańca. A nieznajomej już nie spotkał. Wychodząc nad ranem, w nie swoim kapeluszu, bez zgubionych rękawiczek, miał w głowie straszną pustkę. Nie znał drogi i kluczył pośród portowych magazynów, w głębokim śniegu, wdychając z rozkoszą ostre, mroźne powietrze. Nagle zauważył, że nie jest już na stałym lądzie. Maszerował zamarzniętym portowym kanałem, który doprowadził go do Motławy. I właśnie tam, na samym środku skutej lodem rzeki, mając po jednej stronie ceglane mury miasta, po drugiej spichrze i magazyny, ujrzał wschodzącą kulę słońca. Spod zmrużonych powiek widział w śmiertelnej ciszy, jak kula rozdziela się na trzy części i już nie jedno, ale trzy identyczne słońca oświetlają wielką białą płaszczyznę, po której maszeruje. Trwało to ledwie chwilę. Potem nadciągnęły szare, ciężkie jak ołów chmury i sypnął gęsty śnieg. Nigdy jeszcze, nawet w dniu pogrzebu matki, a potem ojca, nie czuł się tak nieszczęśliwy. Ponure nabrzeża, z których wyrastały zamarznięte kadłuby barek i holowników, przypominały teraz pustynne wzgórza: za nimi rozciągała się nicość. Nigdzie, nawet pomiędzy stłoczonymi sterczynami kościelnych wież, nie widział choćby najcieńszej struny wyczekiwanego światła. Jedyne, czego naprawdę pragnął, to ułożyć się na środku tej zamarzniętej rzeki i zasnąć już na zawsze. Sam nie wiedział, jak to się stało, że dotarł jednak do nabrzeża w okolicy Zielonej Bramy, a stamtąd, niemal nadludzkim wysiłkiem, do tramwaju.

Potem nastały okropne dni. Zapadał się w głąb siebie jak w studnię bez dna, nie znajdując żadnego oparcia. Długie okresy bezsenności wyczerpywały go do tego stopnia, że nie miał siły wyjeżdżać na zajęcia. Nie jadał w związku z tym obiadów, tylko śniadania i kolacje. Czasami, kiedy udało mu się jednak zasnąć, prześladowały go obrazy, w których nieznajoma, wyuzdana i bezwstydna, dręczyła go na sopockiej plaży albo w pokoju hotelu Werminghoff. Czasami zmieniała się w efeba, czasami przywdziewała mundur tutejszego regimentu. Najgorsze jednak były takie noce, kiedy leżąc z oczami utkwionymi w sufit, słyszał jak po mieszkaniu pani Wybe, tam i z powrotem, chodzi ktoś w wojskowych butach, brzękając ostrogami. Wtedy przypominał sobie twarz rudzielca spod koszar, samotnego pasażera w tramwaju i portret pana porucznika, które zlewały się w jedną, odpychającą fizjonomię. Nie zapisał się na żaden egzamin. Nie odpisał na list Joachima ani wuja Tienappela. Nie wysyłał już pannie Schalleen brudnej bielizny, a zapas czystej topniał z dnia na dzień. Któregoś razu, gdy zmusił się do wyjścia z domu, ujrzał z przystanku tablicę doktora Petera Ankewitza na rogu budynku przy Klonowej: „Schorzenia nerwów, bezsenność, konsultacje”. Pomyślał, że to szczęśliwa okoliczność: skoro już upadł aż tak nisko, że zaniedbuje codzienne obowiązki, powinien skorzystać z nadarzającej się okazji.

– To już wszystko – Hans Castorp zakończył swą opowieść. – Teraz zapisze mi pan krople albo proszki?

***

W następujących po sobie szybko dniach września, kiedy na Esplanadzie pojawiły się już dojrzałe kasztany, a nad dachami Giełdy i Domu Hanzy prawdziwie jesienne cumulusy, zajęty przygotowaniami do podróży Hans Castorp nie miał czasu wracać myślami do tej rozmowy, choć zdawał sobie doskonale sprawę, jak niezwykły stanowiła wyłom w domowych obyczajach konsula Tienappla. Korespondencja z panią Wybe, u której wynająć zamierzał stancję, kompletowanie zapasu bielizny w najlepszych magazynach, uzupełnianie garderoby, z czym wiązały się dwukrotne nieraz w ciągu dnia wizyty u krawca, czy wreszcie lokata części swoich rachunków w wybranym z rozwagą i namysłem Banku Zbożowym w Gdańsku, a także sporządzenie listy niezbędnych przyborów toaletowych, których nie powinno mu zabraknąć w dalekim mieście – wszystko to zaprzątało Hansa Castorpa bez reszty.

Miał także pewien dylemat, o którym powiedzieć możemy wyrozumiale, iż był młodzieńczy i w dużym stopniu związany z trzeźwą, acz niepozbawioną sentymentu uczuciowością. Jaką mianowicie drogą winien odbyć tę podróż? Przyszły budowniczy okrętów zrazu nie miał wątpliwości, że najbardziej stosowny byłby w tych okolicznościach statek, najlepiej handlowy, z kilkoma kajutami przeznaczonymi dla pasażerów. Z drugiej jednak strony, gdy myślał o połączeniach kolejowych i z uwagą studiował rozkłady jazdy, nie mógł nie oddać się pewnemu wspomnieniu, które niespodziewanie powracało do niego, pochylonego nad mapą, kilka kwadransów przed zaśnięciem: Ojciec i matka stali na oświetlonym rzęsiście gazowymi lampami peronie berlińskiego dworca, przy którym czekał już pociąg do bałtyckiego kurortu. Dzień spędzony w stolicy pełen był słońca, dźwięków wojskowej orkiestry, bąbelków lemoniady, zgrzytu hotelowej windy i rozgwaru rozmów, które ojciec toczył z kilkoma poważnymi kupcami na tarasie kawiarni. Hans Castorp nigdy nie miał się dowiedzieć, czy jechali wówczas przez Berlin z powodu interesów hamburskiej firmy ojca, czy też dla zasięgnięcia konsultacji u światowej sławy lekarza, profesora Landaua, który zapisał matce jakieś egzotyczne krople. Drobne wątpliwości blakły jednak zawsze wobec siły wspomnienia tamtej podróży. Sypialny przedział, oblany nikłym światłem elektrycznej lampki, jak tajemniczy kufer przesuwał się przez noc. To z niej wyłaniały się obrazy zapamiętane już na zawsze: okna śródmiejskich kamienic, w których sylwetki ludzkie przypominały wycięte z czarnego papieru figurki, puste perony prowincjonalnych stacji, samotne domki dróżników czy wreszcie welon porannej mgły, przechodzący za każdym razem we wspomnieniu w oślepiającą biel piaszczystych wydm, pośród których spędził wówczas mały Castorp kilkanaście najszczęśliwszych dni lata.
Wybór nie był więc łatwy: za podróżą statkiem przemawiało bliżej nieokreślone poczucie zawodowego obowiązku, kolej natomiast oferowała przyszłemu budowniczemu okrętów z góry określona przyjemność zanurzenia się w czasie przeszłym dokonanym. Ostatecznie wybrał tę pierwszą możliwość i zaopatrzywszy się w bilet Północnoniemieckiego Towarzystwa Żeglugowego Lloyda, dwudziestego ósmego września przekroczył trap „Merkurego”, który napędzany nowoczesną machiną parową, obrał kurs na Gdańsk, prując siwe fale morza z prędkością jedenastu węzłów. Kiedy za rufą drobnicową zniknęły ostatni dźwigi hamburskiego portu, wsparty o reling pasażer Hans Castorop odczuł nieznany mu dotąd rodzaj wzruszenia. Po raz pierwszy opuszczał swoje rodzinne miasto nie dla zimowej czy letniej kanikuły, ale po to, by zmienić bieg życia. Myślał o tym, patrząc, jak potężna siła obrotowej śruby wyrzuca nieustannie spienioną, ciemną masę wody. Wzburzony kilwater ciągnął się za rufą „Merkurego” wiele dziesiątków metrów i wreszcie znikał gdzieś daleko, wchłonięty przez żywioł.
Była w tej ruchliwości jakaś niepokojąca stałość, bezruch osiągnięty najwyższym natężeniem zmiany; ostatecznie pół mili za statkiem woda wyglądała tak, jakby nie przeorały jej przed chwilą setki ton stali, uformowane przez człowieka. Spostrzeżenie to, jakkolwiek oczywiste, zafrasowało Hansa Castorpa. Czyż nie podobnie mają się sprawy ludzkie? Nieustanny ruch zamiera nagle bez śladu w nieokreślonym punkcie horyzontu i to wszystko. Pastorzy mówią wprawdzie w takich chwilach o wieczności, filozofowie o pamięci, rodziny stawiają nagrobki i wspominają zmarłych, wszystko to jednak służy pragmatycznie żywym i nie zmienia postaci rzeczy; odchodzimy bez śladu, bezpowrotnie. Rozmyślając w ten sposób, młody podróżny wsparty o reling liniowego parowca odkrył nie bez pewnego zaskoczenia, że owa ciemna, pesymistyczna tonacja, która nigdy jeszcze nie zagościła w jego duszy na dobre, teraz manifestuje swoją ugruntowaną tam obecność. Przypominało to muzyczny motyw w tonacji moll nieznanego autorstwa, odbity echem nie wiadomo skąd, powracał jak fala. Przy tym wszystkim Castorp odkrył coś jeszcze: znajdował mianowicie pewien rodzaj przyjemności, aby motywu tego od siebie nie oddalać; przeciwnie – wsłuchiwał się weń z upodobaniem.
– Proszę założyć pelerynę! – tubalny głos spadł na młodego pasażera z łoskotem większym niż huk fali. – Tych małych kropelek nie widać ani nie czuć, ale za chwilę przemoczą pana do bielizny i zapalenie płuc gotowe. A my tutaj nie zajmujemy się leczeniem.
Zdumienie widoczne na twarzy Castorpa musiało być istotnie głębokie, skoro dziobatą twarz bosmana rozjaśnił przelotny uśmiech, z którym dodał rzeczowo:
– Peleryny dla pasażerów są wydawane przy oficerskiej mesie, nie powiedziano panu o tym? No tak, nie mamy specjalnego oficera, żeby tu państwem się zajmował.
Powiedziawszy to, marynarz obrócił się na pięcie i nie dając podróżnemu najmniejszej szansy na zdawkową choćby odpowiedź, ruszył na lewą burtę, przeskakując swobodnie liny zwinięte pod kabestanem.